MONIKA SZWAJA – WYWIAD Z MONIKĄ SZWAJĄ
maj, 2008Co ci, u licha, strzeliło do głowy, robić wywiad z samą sobą? Zawsze chciałam zrobić wywiad ze znaną pisarką.
Znana pisarka, ho, ho. Woda sodowa? Nie, wyniki sprzedaży. Sporo ludzi mnie czyta, a więc zna. To nie woda sodowa, tylko trzeźwa ocena sytuacji. Przecież nie twierdzę, że jestem genialną pisarką, kandydatką na Nobla.
A nie jesteś? Kandydatką na Nobla na pewno nie. Na inne nagrody też raczej nie. I niekoniecznie genialną. Uważam natomiast, że w kategoriach ściśle zawodowych jestem pisarką niezłą.
A są jakieś kryteria pozwalające to stwierdzić? A bo ja wiem? Obiektywnych chyba nie ma. Więc może: takie jest moje zdanie i ja się z nim zgadzam. A poważnie, to wygląda następująco: nie traktuję swojego pisarstwa ani jako powołania, ani jako misji. Nie zamierzam zbawiać świata i ani mi się śni ofiarowywanie czytelnikom klejnotów własnej duszy. Umiem pisać (uważam to za talent dany przez Boga czy naturę – nie wiem, w każdym razie nie jest to moja zasługa) i wykorzystuję tę umiejętność do opowiadania historyjek. Staram się pisać jasno i zrozumiale (co nie jest w najmniejszym stopniu cenione przez krytykę), zawsze też chodzi mi o coś więcej niż tylko zręcznie skonstruowana fabuła.
Taka mała Szeherezadka z przesłaniem? Coś w tym rodzaju. Kiedy zabierałam się do pisania, uczyniłam kilka założeń – po pierwsze, że będą to historyjki solidnie osadzone w dzisiejszych realiach; takie, które mogłyby się zdarzyć każdemu. Zresztą wiele z nich miało miejsce naprawdę i wielu bohaterów ma swoje pierwowzory w "realu”. Po drugie – że nie będę babrać się w nieczystościach dzisiejszego świata. Nie dlatego, iżbym uważała, że one nie istnieją – przeciwnie, doskonale wiem, że istnieją, a jako reporter telewizyjny pokazałam swego czasu bardzo wiele zła i nieszczęścia. Są one nadal tematem ambitnej literatury, podziwianej i nagradzanej. A ja pokazuję rzeczywistość od jasnej strony.
No to jesteś słodziutka... Co ty, nie czytasz własnych książek? Jaka słodziutka? W moich książkach ludzie żyją zwyczajnym życiem. Trafiają ich różne ciosy, jak każdego z nas. Tylko że ja w sprawach nieszczęścia wyznaję taki pogląd: dopada ono każdego z nas, uginamy się pod jego ciężarem – ale po jakimś czasie od nas już tylko zależy, czy zaczynamy walczyć o siebie i swoje życie, czy pozostajemy na zawsze tacy przygięci. Otóż ja uważam, że trzeba walczyć. I moje bohaterki walczą. A potem zwyciężają, bo są dzielne, inteligentne, wykształcone, kumate i obdarzone poczuciem humoru.
Czytelniczki lubią te twoje bohaterki. Czytelnicy też. Niedawno podszedł do mnie na spotkaniu pan i powiedział, że faceci też czytają moje książki, tylko wstydzą się przyznać.
Bo to babska literatura? Nie mów tak, bo cię trzepnę. Nie cierpię tego określenia – niesie konotację zdecydowanie pejoratywną. Kobieca – proszę uprzejmie. Jestem kobietą, na kobietach się znam i nie wiem, dlaczego nie miałabym o nich pisać, skoro stanowią połowę ludzkości. A moje bohaterki są lubiane, rzeczywiście – i powiem ci, że nieprzypadkowo. Ja chcę, żeby były lubiane. Tak je konstruuję, żeby chciało się z nimi zaprzyjaźnić. Mamy w dzisiejszych czasach dramatyczny deficyt uczuć wyższych. Patrz, co się dzieje zwłaszcza w wielkich miastach, gdzie słowo kariera zastąpiło pojęcia przyjaźni i rodziny; gdzie rozwój osobisty oznacza awans, a nie zwiększenie wiedzy i mądrości życiowej; gdzie pigułka na depresję zastępuje rozmowę z przyjacielem, a dynamiczny, czasem przypadkowy seks – miłość dwojga ludzi. Patrz na trzydziestolatków w stanie przedzawałowym - dla mnie to przerażające. Oczywiście, moje książki to tylko gadanina, ale może ktoś się zastanowi, że przecież nie trzeba tak strasznie doginać, pędzić, dławić się własną karierą. Moje bohaterki pokazują, że można inaczej. Choć też się rozwijają, pracują i zarabiają kesz.
Jak ty się wyrażasz? Że co, że kesz? A bo, wiesz, mnie bawi ten współczesny język pełen makaronizmów (jeden znajomy zwrócił mi uwagę, że to raczej owsiankizmy, z angielszczyzny, nie z włoskiego). Czasami trafiają się w nim szalenie zabawne konstrukcje. Zauważyłam, że czytelnicy też się nim bawią.
Tanie zabawianie? Ja wiem, czy takie tanie? Trzeba mieć słuch do języka, żeby umieć się nim posługiwać. A z tym tanim zabawianiem – czy to nie jest tak jak z graniem komedii? Wszyscy aktorzy zgodnym chórem twierdzą, że rozbawić publiczność jest o wiele trudniej niż doprowadzić ją do łez.
Ale sama wiesz, że czasami ludzie płaczą nad twoimi książkami. Bo czasami opisuję smutne rzeczy. Dom dziecka albo dzieci chore na raka, albo dzieci, które nie mogą się dogadać z własnymi rodzicami. Co ja tak o tych dzieciach? Matka Polka się we mnie odzywa. Ale wiesz, żal mi ich strasznie, a sama wszystkim nie pomogę - więc przynajmniej próbuję przypominać ludziom, że można pomóc. Ba, że należy spieszyć z pomocą.
Uważasz, że po lekturze "Domu na klifie” wszyscy zaraz polecą zakładać rodzinne domy dziecka? Nie uważam. Ale zawsze jakaś tam struna zadźwięczy... w czytelniku. Czasami dobrze jest po prostu wiedzieć, że możemy świat zmieniać na lepsze. Choćby nawet w mikroskali, naszej własnej.
A ty go tak zmieniasz? Ja go opisuję. Całe życie zawodowe. Najpierw jako reporterka telewizyjna, teraz jako powieściopisarka. Robię to, co umiem. Do czego się nadaję. To też jest coś. Pokazać ludziom jasną stronę rzeczywistości. I ludzi, którzy umieją zmieniać ciemne na jasne.
Tak jest, mistrzu Yoda. Wypchaj się.