WOJNA POKOLEŃ
felieton z cyklu Okiem nudziary, Polskie Radio Szczecin, 26.02.2004Jak to na wojence ładnie... tralala. Wojna leży w naturze człowieka, jest to prawda oczywista, a ja bym dodała, że przede wszystkim człowieka rodzaju męskiego. Faceci to wymyślili, bo to nie oni muszą rodzić dzieci w ilościach wystarczających na mięsko armatnie. My, kobiety, jesteśmy o wiele bardziej pokojowe, chyba że przejęłyśmy się nawoływaniem feministek do równości, wolności choć braterstwa to już niekoniecznie. Zdarzają się też, uczciwie przyznają, pokojowi faceci, ale oni zapewne mają w sobie tyleż pierwiastka kobiecego, co feministki męskiego.
Miało być o wojnie domowej, wiem. Ale to wszystko, co powiedziałam, dotyczy jak najbardziej wojny pokoleń trzech. Bo kto najgłośniej krzyczy na biedne dziecko, żeby odspawało się wreszcie od komputera i wyszło na dwór, pograć w piłkę? Dziadek (tatusia i tak nie ma w domu, tatuś gania za pieniądzem). Dziadek też przeważnie usiłuje jakoś systemowo szczeniaka wychować po swojemu, z kiepskim skutkiem zresztą, co owocuje konfliktem pokoleń... Babcie są o wiele bardziej tolerancyjne – nie mam na myśli babci Mostowiakowej z serialu M jak miłość... Babcie jako pokojowo z natury nastawione kobiety bardziej są skłonne patrzeć przez palce na wybryki ukochanych wnucząt. Nawet jeśli czasem wrzasną i potępią, nie będą robić z tego wojny światów.
A ja jako kobieta i to kobieta doświadczona, chcę nawoływać w tym miejscu: make peace, not war. Róbmy pokój, nie wojnę. To jedno hasło mi się podobało u hippisów... Bo taka wojna pokoleń trzech zatruwa życie strasznie. Co innego mała potyczka w tej czy innej sprawie, czasem nawet fajnie jest się trochę pokłócić, ale prawdziwa wojna zawsze jest niszcząca. I nie ma w niej wygranych, przegrywają wszyscy. Małolaty tracą zaufanie do starszych, starsi tracą przyjemność obcowania z młodszymi... Same tyły. A poza tym oni, to znaczy małolaty, i tak zazwyczaj zrobią po swojemu. Czasem potwornie głupio, to jasne, ale to wielka prawda, że każdy musi sam przeżyć swoje życie. Nie uda nam się uchronić ich przed całym złem tego świata.
Powiecie, że to są wesołe teorie, że nie da się uniknąć wojny domowej. A właśnie że się da. Mówię to na podstawie własnego domu rodzinnego, gdzie cała rodzina raczej się lubiła, a małolatom zawsze zostawiano spory margines wolności. Mówię margines, bo zwykłych życiowych zasad byliśmy uczeni od małego, aby nie zachowywać się jak dzikusy w cywilizowanym świecie. Za to ten margines... ten duży margines... hohoho, co myśmy potrafili wyrabiać! O niektórych rzeczach opowiedziałam własnemu dziecku dopiero kiedy dostało świadectwo dojrzałości. I nie stałam się żadną wariatką, ani degeneratką, ani nieboszczką (bo i tak mogło się zdarzyć, a byłaby to nieboszczka wyjątkowo nieestetyczna...).
Zostawianie tego sporego marginesu wolności oznacza wiele dobrych rzeczy – przede wszystkim zaś wyrabia w małolatach świadomość, że sami odpowiadają za własne czyny. Że jeśli się wpakują w niebezpieczną sytuację, to muszą umieć się z niej wydostać, żadna mama, żaden dziadek nie stoją z tyłu w odwodzie.
Tak naprawdę w tym odwodzie trzeba jednak stać, ale dyskretnie. Małolaty powinny czuć, że mają w nas oparcie. Że jesteśmy ich niezawodnymi przyjaciółmi. Że się od nas mogą wielu ciekawych rzeczy dowiedzieć i nauczyć. No i ostatecznie mogą się nawet z nami pobawić...
Make peace, not war! W lufy naszych karabinów wetknijmy kwiaty, w lufy armat ciężkiego kalibru, które tak chętnie wytaczamy – całe bukiety kwiatów! Dziecko nasz przyjaciel! Wnuczek nasz największy przyjaciel! Niech żyje pokój między pokoleniami!