POLLYANNA TO JA!
felieton z cyklu "Polyanna”, Gazeta Wyborcza Szczecin z 30.09.2005"Gdy się człowiek robi starszy, wszystko w nim po trochu parszy... wieje" – twierdził przemądry Boy, ale tu wyjątkowo nie mam zamiaru się z nim zgadzać: nic we mnie nie parszy. Natomiast z biegiem lat, z biegiem dni zaczyna mnie dotyczyć inne, ponure zjawisko: nie ma z kim pogadać o książkach dzieciństwa. Młodsze generacje czytały co innego i nie rozumieją subtelnych aluzji. W rewanżu ja nie rozumiem, o co im chodzi – pełna frustracja!
Byłabym za tym, aby do lektur obowiązkowych wszystkich pokoleń dodać historię amerykańskiego słodziaczka o imieniu Pollyanna, bohaterkę książeczki dla niewinnych panienek niejakiej Eleanor H. Porter. Książeczki dla panienek, zwłaszcza amerykańskie, spływają miodem i melasą, więc na ogół ciężko przez nie przebrnąć, jednak bywa, że warto.
Pollyanna otóż miała genialny sposób na radzenie sobie ze światem. Sama z sobą grała „w zadowolenie” - tej gry nauczył ją ukochany tatuś, zanim córeczkę definitywnie osierocił. Gra polegała na odnajdywaniu lepszych i jaśniejszych stron w ogólnie smętnej rzeczywistości.
Wiem, wiem. Ta metoda przypomina stary dowcip, w którym lekarz mówi do pacjenta: "Mam dla pana dwie wiadomości, dobrą i złą. Obcięliśmy panu nogi, ale mam kupca na pańskie buty.”
Okropne, nieprawdaż?
A jednak, a jednak... Skoro już jakieś mleko się wylało, czy warto nad nim płakać?
Kiedy zaś otrzemy łzy, zawsze możemy rozejrzeć się dookoła i z pewnym zadziwieniem stwierdzić, że świat wciąż posiada dobre strony. Niekiedy nawet bywa tak, że coś, co nam robi krzywdę, przynosi jednocześnie korzyści. I nie mam tu na myśli ulgowych biletów dla inwalidów w tramwajach.
Nasze życie zaczyna ostatnio przypominać szalony wyścig, w którym wszyscy muszą koniecznie wygrać. A przecież zwycięzca może być tylko jeden. Cała reszta jest zatem z góry skazana na frustrację.
No więc co by było, gdyby tak puknąć się w czółko, założyć, że będziemy robić tylko to, na co nas stać – bardzo uczciwie, rzecz jasna – potem zaś rozejrzeć się dokoła i dostrzec, ile uroków posiada nasz niedoskonały świat?... I wcale tych uroków przed nami nie kryje, tylko my ich nie widzimy, zajęci biegiem do przodu.
Do przodu, do przodu. A jakby tak czasem skoczyć w bok?
Osobiście namawiam. Skoki w boczne drogi bywają niesłychanie przyjemne oraz kształcące – może niekoniecznie wiedzą akademicką.
To, co znajdziemy na bocznych drogach i w ogóle przy rozglądaniu się na boki, może nam w dużej mierze wynagrodzić fakt, że nigdy nie staniemy na żadnym podium, nie zostaniemy dyrektorem marketingu w Coca-Coli, nie wyprodukujemy najbardziej kasowego filmu w Hollywoodzie i tak dalej. Natomiast być może człowieka będzie w nas nieco więcej.
Klasyczny pollyannizm. Sprawdza się w praniu, słowo daję. Zwłaszcza, kiedy już mamy za sobą jakieś traumatyczne przejścia. No, ale Pollyanną najczęściej zostaje się dopiero po przejściach, choć niektórzy potrafią i zawczasu.
Za moim oknem widzę smętne resztki ogródka, prawie doszczętnie zdemolowanego przez ochoczą ekipę remontującą nasz mały domek. Szlag mnie trafia, to fakt. Ale ostało się kilka róż i malutka magnolia stellata, i coś tam jeszcze... Odbuduję ogródek. Pollyanna to ja.