POLLYANNA ŚPIEWA CHÓREM
felieton z cyklu „Polyanna”, Gazeta Wyborcza Szczecin z 18.11.2005Pollyanna wprawdzie nie ma ani głosu, ani słuchu, ale za to bardzo lubi śpiewać, pomna maksymy, że "gdzie śpiewają, tam dobre serca mają”- a przecież jej dobre serduszko to wręcz znak firmowy. Ucieszyła się więc na wiadomość, że patronem radiowego studia koncertowego został Jan Szyrocki. Nawet zaśpiewała sobie do lustra "Alleluja”; cichutko, żeby nie wystraszyć kota.
Zastanawiam się, jak wielu jest w Szczecinie i poza nim ludzi, którym Jan Szyrocki otworzył oczy, a właściwie uszy i umysły na przeogromny świat muzyki. Imię ich – legion. Wszak nie tylko chórzyści wchodzą w grę, ale wszyscy ich przyjaciele i pociotkowie, którzy nigdy może z własnej woli nie przekroczyliby progu filharmonii. Osobiście kiedyś, jako małolata, przekroczyłam (brat śpiewał w barytonach), usłyszałam "Borysa Godunowa” i piorun we mnie strzelił. Od tej chwili marzeniem moim było – gdy zostanę studentką – śpiewanie w Chórze Politechniki. Niestety, nie odważyłam się pójść na przesłuchanie, albowiem zawsze z natury byłam nieśmiała (znajomych uprasza się o niechichotanie, to jest szczera prawda). Kiedy zostałam dziennikarką, ze wszystkich sił starałam się dorwać do Chóru i jego Dyrygenta – i to mi się w końcu udało, a przez kilka ostatnich lat Mistrza dokumentowałam (na ile matka-telewizja chciała) jego dokonania.
W swoim dziennikarskim życiu spotkałam mnóstwo ludzi określanych mianem "gwiazd”, albo "wielkich artystów”. Niektórzy z nich naprawdę byli wielkimi artystami. Działali w różnych dziedzinach, a ich wspólną cechą była skromność i to, co nazywamy normalnością. Mój szacunek do Jana Szyrockiego był niebotyczny, wiedzą muzyczną nie dorastałam mu do pięt, uwielbiałam jego wykonania i podziwiałam to, co potrafił zrobić z Chórem Politechniki; nigdy w życiu nie ośmieliłam się odezwać do niego po imieniu – choć dla tysięcy był po prostu Janem czy zgoła Jasiem. On do mnie mówił "Moniczka”, ja do niego "panie profesorze”. A jednak w sprawach muzyki rozmawiałam z nim jak równy z równym: ja, słuchaczka, odbiorczyni jego sztuki i on – wielki artysta. Działo się tak zapewne dlatego, że Jan Szyrocki wiedział, dla kogo "robi się” muzykę. Nie dla kolegów po fachu, nie dla recenzentów, tylko dla tych, którzy potrafią wyczuć jego emocje i odpowiedzieć swoimi emocjami. Niejednokrotnie podkreślał, że to one w muzyce liczą się najbardziej. Pisałam już w tym miejscu o innym wielkim – Krzysztofie Zimermanie. Obaj panowie prezentowali podobne podejście do muzyki. Talent, praca, perfekcyjne rzemiosło – i już możemy uprawiać sztukę! Bywałam świadkiem, jak Chór Politechniki dostawał w kość, widziałam, jak wymęczeni chórzyści zasypiali na próbach, podczas kiedy Mistrz wrzeszczał na nich bez litości i piłował, piłował, piłował... Potem wychodzili razem przed publiczność – i stawał się cud. Za to go kochali, jak sądzę. Za to, że po trosze poprzerabiał ich w anioły...
Pollyanna zagląda mi przez ramię i pyta, dlaczego nie piszę "profesor Jan Szyrocki”, tylko "Jan Szyrocki”. Dlatego, droga Polciu, że na pewnym etapie żaden tytuł naukowy nie ma znaczenia. Nie istnieje żadne określenie, które byłoby potrzebne naprawdę wielkim.
Jan Szyrocki. Po prostu.