BLANK Z NAPISEM "KONIEC”
czyli MOJA TELEWIZJA
artykuł Moniki Szwai opublikowany w Kurierze Szczecińskim, z okazji 45-lecia TVP Szczecin, czerwiec 2005Udało mi się niedawno zostać tzw. pisarką kobiecą. Jako taka bywam przy różnych okazjach odpytywana z własnego życiorysu i zawsze wtedy szczerze i prawdomównie oświadczam, że szaleńczo kocham telewizję. Reakcje bywają nader rozmaite. A ja ją naprawdę kocham!
Miało być o wojnie domowej, wiem. Ale to wszystko, co powiedziałam, dotyczy jak najbardziej wojny pokoleń trzech. Bo kto najgłośniej krzyczy na biedne dziecko, żeby odspawało się wreszcie od komputera i wyszło na dwór, pograć w piłkę? Dziadek (tatusia i tak nie ma w domu, tatuś gania za pieniądzem). Dziadek też przeważnie usiłuje jakoś systemowo szczeniaka wychować po swojemu, z kiepskim skutkiem zresztą, co owocuje konfliktem pokoleń... Babcie są o wiele bardziej tolerancyjne – nie mam na myśli babci Mostowiakowej z serialu M jak miłość... Babcie jako pokojowo z natury nastawione kobiety bardziej są skłonne patrzeć przez palce na wybryki ukochanych wnucząt. Nawet jeśli czasem wrzasną i potępią, nie będą robić z tego wojny światów.
Bowiem moja telewizja to nie to, co Państwo oglądają popołudniami i wieczorami, naciskając nerwowo guziczki pilota... Moja telewizja to świat produkcji programów, transmisji, reportaży filmowych. W pradawnych czasach mój mistrz i kolega, świetny reżyser montażu (tak to się nazywało!) – Bogdan Kondratt – powiedział mi, że nasza satysfakcja kończy się w momencie, kiedy on przykleja do świeżo zmontowanego filmu blank z napisem "koniec” (dziś jest to komputerowa plansza z nazwą stacji). Setki razy przekonałam się, jak bardzo miał rację. Bo potem są przeglądy, mnóstwo uwag przemyślanych lub nie, emisja w porze, kiedy wszyscy jeszcze śpią lub oglądają ukochany serial...
A prawdziwą przyjemność mamy wtedy, kiedy wymyślamy sobie temat na reportaż – bo spotkaliśmy Kogoś. Albo zetknęliśmy się ze Zjawiskiem. Albo zgoła mamy okazję zdokumentować filmowo Przemianę Społeczną. No więc piszemy baaardzo ogólnikowy scenariusz (to nie fabuła, mogą być niespodzianki, ale musimy dać jakieś kwity!) - i zaczynamy namawiać się z operatorem, jakby też to zrobić?... Operatorów zawsze mieliśmy w Szczecinie świetnych. Janusz Pietrzykowski, słusznie zwany "profesorem” był obok Bobula Kondratta moim nauczycielem. Uroda zdjęć Tomka Kosiora nie ma sobie równej. Doganiają go młodzi – Paweł Sudnik, Darek Aniołkowski, Marcin Przylecki – niestety, nie mam tu miejsca, żeby wymienić wszystkich. A operatorów kocham szczególnie – bo jak nie kochać faceta, który jest źrenicą oczu moich? Poezja? Bla, bla? A gdzie tam – pomyślcie tylko - przecież on musi tak widzieć, jak ja to sobie wymyślę! Najwspanialszy moment na zdjęciach: proszę operatora, żeby mi coś zrobił tak i tak. A on na to: właśnie zrobiłem. Czysta metafizyka!
Potem jest montaż i tu dopiero powstaje film. Tu rządzimy sobie światem jak chcemy... oczywiście nie w popularnym ostatnio sensie politycznym, kiedy to jedno się przemilcza, a inne uwypukla. Poprzez nasze osobiste (i operatora) postrzeganie rzeczywistości, poprzez ułożenie jej na montażu według naszego zamysłu – pokazujemy widzom świat takim, jakim jest on dla nas. Ja na przykład ostatnio lubię pokazywać życie od jego słonecznej strony... I znowu prawda o montażu: kiepski montażysta zmarnuje nawet dobry materiał, zdolny potrafi uratować materiał słaby. Więc kocham i montażystów. Mirek Nowakowski, Piotruś Przymus, Jacek Obłoj, Mirek Ostrowski – cóż to za fachowcy! I znów brak miejsca, by wymienić wszystkich. Ale są u nas i zawsze byli.
Wreszcie królowie mojej telewizji: realizatorzy programów studyjnych i transmisji. Ci od światła – a obraz telewizyjny robi światło (pozdrawiam Sławka Solarka, mistrza nad mistrze); od dźwięku – tego najprostszego, kiedy rozmawiamy z jednym gościem i tego niesłychanie skomplikowanego, kiedy aparat wykonawczy do, powiedzmy, oratorium, liczy sobie ze dwieście osób (Sławek Szczepańczyk ma to opanowane...). No i sami najważniejsi – realizatorzy wizji; faceci, którzy potrafią jednocześnie wydawać polecenia ośmiu operatorom kamer i na żywca obraz z tych kamer miksować (czyli jakby błyskawicznie montować według prawideł sztuki)... i nie zwariować przy tym. Każdemu, kto tylko chce mnie słuchać powtarzam, że kiedy przy konsolecie siedzi Rafał Sory i realizuje to, co ja wymyśliłam – to ja nie potrzebuję żadnych wróżek od spełniania życzeń – dla mnie praca z Rafałem stanowi jedną z największych radości. Tak, Rafałku! I nie czerwień się!
Naprawdę, strasznie mało miejsca w tej gazecie, ale dziękuję i za tyle. Za to, że mogę wszystkim Czytelnikom Kuriera powiedzieć, co dla mnie jest najważniejsze w szczecińskiej telewizji – to mianowicie, że są w niej i zawsze byli ludzie utalentowani, pasjonaci, prawdziwi zawodowcy, z którymi praca to zaszczyt i przyjemność. Znam ich od lat i wiem, że potrafiliby zrealizować program o dowolnym stopniu komplikacji. Dajcie im tylko sposobność, a oni jej nie zmarnują.
I jak tu nie kochać telewizji? Z tej miłości napisałam przecież dwie powieści, których bohaterkami są dziennikarki (wymyślone) szczecińskiej telewizji. Ale nie o ich romanse mi chodziło tak naprawdę, tylko o pokazanie, czym jest moja telewizja. Jak się robi reportaż a jak potężną transmisję z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy... O udowodnienie, że telewizja od środka jest naprawdę w porządku.
Wybaczcie mi, Koledzy Płci Obojga, o których nie wspomniałam, a powinnam, bo tylu Was tworzy tę telewizję! Najważniejsze, że jesteście... jeszcze wciąż.
A Wy, drodzy Czytelnicy, proszę – czytajcie czasem plansze końcowe przy programach, które się Wam spodobają – i uśmiechnijcie się do tych, którzy dla Was są tylko niewiele mówiącymi nazwiskami, szybko przebiegającymi przez ekran.