Szwajności wszystkie
...czyli świat według Moniki Szwai.
O tym jak dziennikarka od dobrych wiadomości została pisarką.
Jaka była Monika Szwaja: pisarka, reportażystka, w reportażu Ewy Pocztar-Szczerby, dziennikarki współpracującej z Magazynem Ekspresu Reporterów II programu TVP.
Monika Szwaja była związana z Telewizją Polską prawie czterdzieści lat. Choć nie zawsze dało się z tego utrzymać, ta praca była największą miłością jej życia. Jednak Szwaja znana jest głównie jako autorka bestsellerowych książek, czytanych zwłaszcza przez kobiety. Sprzedały się w milionowym nakładzie.
Pisarka często powtarzała, że bardzo dobrze wychodzi jej pomaganie bohaterom telewizyjnych reportaży w rozwiązywaniu ich problemów, o wiele gorzej - gdy w grę wchodzi jej własne życie: "Jeżeli chodzi o mnie, o moje sprawy, to ja nie walczę tylko odchodzę. Ale gdy chodzi o inne sprawy, to ja jestem jak czołg”. Choć z tym nieradzeniem w prywatnym życiu nie do końca było tak jak mówiła. Podbramkowe sytuacje wymuszały na Szwai działanie. Załamywanie rąk po prostu nie leżało w jej naturze, nie lubiła tego u innych: - Ja nie mogę patrzeć na ludzi, którzy lubią jęczeć, mówić: - Znowu w życiu mi nie wyszło, życie jest beznadziejne itd. Nie wiem jakim cudem ale od urodzenia wiem, że życie jest piękne, mamy je tylko na raz i powinniśmy je doceniać, powinniśmy zwalczać przeciwności - mówiła Monika Szwaja w audycji radiowej Małgorzaty Frymus, w październiku ubiegłego roku.
Muszę wygrać
Monika Szwaja jest doskonałym przykładem na to, że w każdym wieku można zacząć wszystko od nowa. Swoją pierwszą książkę, "Zapiski stanu poważnego”, zaczęła pisać po pięćdziesiątce. Nie ukrywała, że zmusiła ją do tego sytuacja materialna, dramatycznie potrzebne jej były pieniądze. Trafiła jej się dyrektorka, która nie lubiła jej pomysłów. Telewizyjna pensja bez honorariów na wiele nie starczy, a Szwaja musiała utrzymać siebie, nastoletniego syna i śmiertelnie chorą siostrę. Aby się ratować, robiła debety na kontach w kolejnych bankach i przelewała pieniądze z jednego banku do drugiego. Na spotkaniach autorskich tak wspominała ten okres: - W pewnym momencie zrobiło się naprawdę cienko. Pomyślałam sobie: - Ja muszę coś zrobić, bo inaczej pójdę do więzienia za długi. I wtedy był konkurs na polską Bridges Jones. Za pierwsze miejsce w konkursie wydawnictwo dawało 15 tysięcy złotych. Pomyślałam sobie: - Ja muszę wygrać te 15 tysięcy.
"Olali recenzję”
Wawrzyniec Szwaja, syn Moniki Szwai: Mama książkę napisała, wysłała na ten konkurs. "Zapiski stanu poważnego” zajęły trzecie miejsce. Książkę obiecali wydać, ale mieli je kolejkować i mama była zaplanowana zdaje się dopiero za dwa lata. Ale ponieważ rzadko rezygnowała ze swoich celów, więc postanowiła, że napisze następną i spróbuje uderzyć gdzie indziej. Więc udało się jej zaproponować kolejną książkę "Jestem nudziarą”, Wydawnictwu Prószyński i Spółka.
Monika Szwaja mówiła na spotkaniu autorskim, że w Prószyńskim o mały włos nie odrzucili "Nudziary”. Bo książka nie spodobała się redaktorowi, który ją dostał do przeczytania: - Redaktor przeczytał i tak to schlastał: "Ta książka jest do niczego, trzeba tę książkę odwalić. Może z tego by coś było. Ale tak generalnie to mi się nie podoba.”
Redaktor Jan Koźbiel, bo to on nim mowa broni się, że chlastanie książek nigdy nie leżało i nie leży w jego naturze. Więc na pewno książki nie schlastał. Prawdopodobnie, jak to zwykle bywa, miał jakieś wątpliwości i podzielił się nimi w liście z autorką: - Ja wtedy w ogóle pisałem odpowiedzi ręcznie, taki miałem pomysł na pozytywne nastawianie ludzi do wydawnictwa. Oni zresztą do dziś to pamiętają, wiem, bo piszą mi o tym, przysyłając propozycje już do mojego wydawnictwa, czasem wręcz z tego powodu.
Redaktor Koźbiel mówi, że do jego zadań w wydawnictwie należało wyszukiwanie książek, które będą się dobrze sprzedawały. To on "odkrył” Izabelę Sowę, Irenę Matuszkiewicz, Janusza Leona Wiśniewskiego, no i oczywiście Monikę Szwaję. Jan Koźbiel nie pamięta już dziś dokładnie jak to było z "Jestem nudziarą” Szwai: - Ja to przeczytałem i napisałem albo zadzwoniłem do pani Moniki, że trzeba by było nad nią trochę jeszcze usiąść i popracować. Ona się wtedy lekko zjeżyła, mam wrażenie, że chyba miała tę książkę u innych wydawców. Ale po tygodniu czy dwóch tekst wrócił od szefostwa z pytaniem, czy się rzeczywiście nie nadaje do wydania.
Monika Szwaja: - Dzwonią z wydawnictwa: - Proszę pani, chcemy wydać tę książkę. I co się okazało? Pan prezes przeczytał z panią prezesową i w ogóle olali tę recenzję redaktora To mnie się w ogóle niebo otworzyło: - Forsa, forsa, forsa, forsa. Ja wtedy myślałam tylko o forsie.
Na biwensy już nie było
Przyjaciele Szwai mówią, że była życiową optymistką, nigdy nie narzekała. To było u nich rodzinne. W swojej autobiografii "Monika o Monice” napisała z przymrużeniem oka, że jej pierwszym poważnym osiągnięciem było wstrzelenie się do nadzwyczaj sympatycznej rodziny. Ojciec był nadleśniczym w małej miejscowości nad Wartą, mama przedwojenna nauczycielka, poświęciła się wychowaniu trójki dzieci. Monika była najmłodsza rodzeństwa. Gdy przeprowadzili się do Szczecina miała 5 lat. Rok później umarł ojciec. Mama poszła do pracy w biurze, pracowała ciężko, uparła się, że wszystkie dzieci powinny skończyć wyższe studia. Monika Szwaja ("Monika o Monice”): Bieda w domu była taka, że masło jadłam tylko ja, jako ta najmłodsza dziecina, której w dodatku od margaryny robiło się niedobrze. Przeczytałam wtedy świeżo Kiplinga, u którego występował niejaki Albert Biwens, a ponieważ były na ówczesnym rynku herbatniki alberty, stanowczo domagałam się od mamy biwensów. Niestety, na biwensy w domu już nie było.
Gdy Szwaję pytano jak to się dzieje, że w jej książkach jest tak dużo optymizmu, odpowiadała, że po 30 latach pracy w telewizji albo człowiek zwariuje, albo będzie miał poczucie humoru. Artur Król, były kapitan "Daru Młodzieży”, przyjaciel Moniki Szwai: - Uświadamiała nam, że nie dostrzegamy rzeczy ważnych. A gdy coś złego się dzieje, popadamy w hipochondrię. Gdy zbierały się nade mną czarne chmury, była w stanie mi powiedzieć, że to jest pierdoła, są gorsze rzeczy. Alleluja i do przodu. Kapitan Król mówi, że Szwaja nie obciążała ludzi swoimi kłopotami czy przypadłościami. Przy nim nigdy nie była smutna, nie wprawiała go w zakłopotanie. Potrafiła się cieszyć jak dziecko: – Kiedyś siedzieliśmy po jakiejś imprezie w ogrodzie przy jej domu w Podjuchach. Towarzystwo już dawno poszło spać, rozmawialiśmy zmęczeni, a ona jak dziecko cieszyła się widokiem wschodu słońca.
- Miała klasę, lubiła ludzi z dystansem do świata, z poczuciem humoru. Była obowiązkowa, solidna. Taką Monikę Szwaję znała przez 25 lat jej przyjaciółka, Krystyna Kajewska, producentka w Telewizji Polskiej, a w telewizyjnych czasach Szwai, kierowniczka produkcji w szczecińskim ośrodku TVP. Obie panie pracowały przy wielu produkcjach, m.in. realizacjach na żywo Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy Jurka Owsiaka. Krystyna Kajewska: – Miała szalone pomysły, myśmy je realizowali. Nie każdy potrafi napisać scenariusz z udziałem trzystu osób. Choć sam program szedł jednego dnia, wymyślaliśmy go, pracowaliśmy nad nim od października. Ostatniego Owsiaka robiły razem w 2006 roku.
Nie ma zmiłuj
Cały nakład pierwszej książki Moniki Szwai, "Jestem nudziarą”, wydanej w 2003 roku, sprzedał się w ciągu trzech tygodni. Jeden z pracowników wydawnictwa zadzwonił do autorki z pytaniem czy nie ma jakichś innych książek gotowych do druku. Szwaja: - No mam, tylko ona leży gdzieś w tamtym wydawnictwie. Ale nie wydają. – To niech im pani zabierze. A tamci też się obudzili: - A to my wydamy! Tylko okazało się, że zgubili zarówno umowę, jak i egzemplarz. Więc ja mówię: - Chłopcy, jak mnie traktujecie niepoważnie, to nie będziemy rozmawiać.
Jan Koźbiel, redaktor dwóch pierwszych książek Moniki Szwai, obecnie właściciel wydawnictwa JanKa, przyznaje, że gdyby dwa lata temu Monika Szwaja zaproponowała mu wydanie książki w jego wydawnictwie, nie wydałby jej, bo wydaje zupełnie inną prozę. Ale wtedy, kilkanaście lat temu, nie miał najmniejszej wątpliwości, że to, co pisze Szwaja, ma potencjał na książki poczytne i dobrze się sprzedające.
Ona była przemiłą, ciepłą osobą, ale była, hmm… bardzo dobrego zdania o swoich umiejętnościach. – Chce pan powiedzieć, że zbyt dobrego? – Autor musi w siebie wierzyć, to oczywiste; chodzi o to, że pani Monika była niechętna jakimkolwiek poprawkom. A nad pierwszym tekstem popracowałem rzeczywiście solidnie. Było tam parę rzeczy niepotrzebnych, co się dość często u debiutantów zdarza. – Za dużo wątków? – Nawet nie, za dużo słów. Początkujący pisarz zazwyczaj chce za dużo zmieścić w jednym akapicie, w jednej książce. A czasami trzeba z czegoś zrezygnować, choćby po to, by zachować lekkość. Monika Szwaja miała talent właśnie do opowiadania historii w lekki sposób, z humorem. W jej książkach jest dużo humoru, dobrej jakości. To jest właśnie ujmujące w pierwszej książce.
Przypomina sobie, że w książkach Szwai musiał przede wszystkim redukować nadmiar przymiotników, zdrobnień. - Chyba w drugiej książce pani Monika bardzo chciała użyć słowa "głazik”. "Usiadła na głaziku”, tak jakoś to szło. Kiedy zaprotestowałem, użyła argumentu, który mnie po prostu ściął z nóg: - "Może nie jest najlepiej, ale ja jestem kobietą i chcę, żeby tak było”. – (śmiech).
Przy drugiej książce współpraca nie układała im się już tak dobrze, bo pani Monika już nie była debiutantką, była pisarką. - Pierwsza książka świetnie się sprzedała, gdy z drugą popracowałem tak jak z pierwszą, okazało się, że wiele rzeczy nie przejdzie, bo pani Monika bardzo jest przywiązana do pewnych "głazików” i nie ma zmiłuj.
Światem rządzi przypadek?
W reportażu telewizyjnym Marka Osajdy, zrealizowanym w 2013 roku dla Telewizji Szczecin, Monika Szwaja mówiła, że najpotężniejszym bóstwem na świecie jest przypadek. W jej życiu wiele było dziełem przypadku. Przez przypadek trafiła przecież do telewizji. Gdy nie dostała się na wydział prawa UW, postanowiła poszukać pracy na rok i w taki sposób trafiła do laboratorium wydziału zdjęciowego TVP Szczecin. Ale z tego jednego roku zrobiło się prawie 35 lat. Przeszła wszystkie szczeble telewizyjnej kariery: od laborantki ("takie coś, najniższe w łańcuchu pokarmowym”), poprzez inspektora emisji, aż po dziennikarkę. Równolegle kończyła polonistykę na uniwersytecie w Poznaniu.
Również przez przypadek wyrzucono ją z telewizji w stanie wojennym. Jej nazwisko nie figurowało na liście do zwolnienia ale podczas rozmowy weryfikacyjnej powiedziała otwarcie co myśli o sytuacji w kraju. Potem osiem lat pracowała jako nauczycielka. Do telewizji wróciła w 89 roku aby zrobić kampanię kandydatom obozu solidarnościowego. Jednak w 2007 roku nie spodobał jej się pomysł podpisywania oświadczenia lustracyjnego i w efekcie znowu z telewizji odeszła. Realizator TVP Szczecin, Rafał Sory: Monika powiedziała, że takiej bzdury ona jeszcze nie widziała, najpierw była weryfikowana przez komunę a potem przez Solidarność. Raz już chyba udowodniła, że jest po stronie Solidarności, więc krew ją zalewała, że środowisko solidarnościowe usiłuje ją znowu lustrować. Przedstawiła argument, że ona nie wie czy któryś z jej kolegów, zwłaszcza dawnych, nie wykorzystywał jej wypowiedzi np. w celach donoszenia do SB.
Ostatni pomysł niefajny
Rafał Sory, który przez długi okres montował w telewizji Szczecin reportaże wspólnie z Moniką Szwają, wspomina, że zawsze miała genialne pomysły. Z wyjątkiem tego ostatniego, o śmierci. - Ja za Moniką przepadałem, każde słowo spijałem z jej ust. Znam też wielu, którzy daliby się pokroić za to co Monika mówi, robi. Ale takie zdanie o Monice miały ekipy realizacyjno-filmowe. Wśród dziennikarzy chyba nie było jej tak łatwo. Monika bez trudu "sprzedawała” swoje reportaże na antenę ogólnopolską, to mogło powodować zawiść kolegów. Możliwe, że gdybym uprawiał zawód konkurencyjny, nigdy by się z Moniką nie polubili: - Miałem to szczęście, że myśmy się z Moniką uzupełniali, to co razem tworzyliśmy było efektem naszych wspólnych pomysłów - mówi Rafał Sory.
Jestem telewizorką
– Ona była taka, jak pisała w swoich książkach - wspomina redaktor Jan Koźbiel. Ale nawet wówczas, gdy zajmowała się już tylko pisaniem, Monika Szwaja przypominała na każdym kroku, że jest telewizorką. Do swoich powieści przemyciła bardzo dużo telewizyjnych historii, które wydarzyły się jej naprawdę. Na przykład Wika Sokołowska, główna bohaterka "Zapisków stanu poważnego”, tak samo jak Szwaja jest dziennikarką telewizyjną, zachodzi w ciążę, ojciec dziecka jest niezainteresowany potomkiem. Wiele ze Szwai ma też inna dziennikarka telewizyjna, Eulalia z "Romansu na receptę”. Często bohaterowie do złudzenia przypominają znajomych pisarki. Zbigniew Nakielski, goprowiec z Karpacza, popularny Stryjek z "Romansu na receptę”, potwierdza z pewnym rozbawieniem, że Monika Szwaja pytała czy może wykorzystać w książce fakty z jego prywatnego życia i podać jego pseudonim. – Kto by się nie zgodził na takie coś?! – mówi Nakielski. Goprowiec wspomina, że poznał Monikę w 91 roku. Był wtedy kierownikiem sekcji ratowników górskich Karkonoskiej grupy GOPR na rejon Karpacza. Na początku nic nie zapowiadało, że Monika Szwaja zechce przyjeżdżać w Karkonosze na wakacje. Mało tego: pewne zdarzenie na początku tej znajomości mogło sprawić, że wyjazd mógł okazać się ostatnim w życiu Szwai: - Dostałem polecenie od naczelnika; - Podjedź tam na Samotnię. Telewizory się zakopały w śniegu i nie dadzą rady zejść na dół a mają tam kilka pakunków. Przetransportuj ich. Wziąłem skuter marki Buran, produkcji radzieckiej, cudowna maszyna, awaryjna cholernie. Wziąłem Monikę na skuter. Nie udało mi się wykierować tak jak trzeba, wpadliśmy w zaspę, zrobiliśmy fikołka. Najpierw wydało mi się to śmieszne. Potem nie było mi do śmiechu, bo okazało się, że Monika jest astmatyczką.
Rodzina ze Szczecina
Znajomi i współpracownicy Moniki Szwai mówią, że lubiła szybko i pięknie żyć. Na przykład zdarzyło jej się wynająć małą cessnę i polecieć na spotkanie autorskie z Nowego Targu do Krakowa. Uwielbiała robić drobne niespodzianki znajomym. Dziennikarka radiowa Katarzyna Wolnik-Sayna wspomina, że sam proces wymyślania niespodzianek nazywany był "knuciem”. Kilkanaście osób, grupa przyjaciół, którzy sami nazwali się "Rodziną ze Szczecina” wymyślało jak w torcie urodzinowym dla żeglarza i szantymena Andrzeja Mendrygała umieścić znajomą artystkę operową. Katarzyna Wolnik-Sayna przyznaje, że Monika, która była starsza od niej piętnaście lat, nauczyła ją szaleństwa, sprawiła, że jej życie było bardziej kolorowe: – Monika była jądrem tego wszystkiego, miała dobre warunki, do niej można było przyjechać. W tych spotkaniach u Moniki uczestniczyła też inna dziennikarka radiowa, Agata Rokicka. Często ktoś siadał przy pianinie, ktoś upiekł kaczkę czy gęś, na niektóre okazje przygotowywano kotyliony. Katarzyna Wolnik-Sayna: Monika namówiła mnie nawet na śpiewanie pieśni patriotycznych 11 listopada. Opieraliśmy się ale potem śpiewaliśmy do bladego świtu. I tak zostało, za rok, dwa każdy dopytywał się” – To kiedy będziemy śpiewać tych ułanów?
Pytam Wawrzyńca Szwaję skąd jego mama, która była osobą schorowaną miała na to wszystko energię. – To jest dobre pytanie, ja też się zastanawiałem jak to jest możliwe. Ale mama była bardzo dzielna ze swoimi chorobami. I tak starała się oswoić astmę, na którą chorowała przez całe życie, tak nauczyła się z nią obcować żeby jej w tym pięknym życiu nie przeszkadzała.
Barbara Żarnowiecka, artystka operowa ubolewa, że jej przyjaciółka dbała o wszystkich, tylko o siebie dbała inaczej - czyli w ogóle. Ciągle brała jakieś miliardy ton leków: na nerki, na depresję, nadciśnienie. A umarła prawdopodobnie na niezdiagnozowaną cukrzycę. Żarnowiecka wspomina, że sposób odżywiania Szwai pozostawiał wiele do życzenia: - Monika kochała bardzo dobre tłuste rzeczy. Dzwoniłam do niej np. o jedenastej: - Co u ciebie kochana? A Monika: - Ach, Basiunia, a nie chcesz kaszaneczki? Mam pyszną kaszaneczkę. Albo goloneczkę, kartkóweczkę, boczunio. Mogła jeszcze żyć ze 30 lat, dawać to co ma. A miała dużo.
Katarzyna Wolnik-Sayna, mówi, że przed napisaniem nowej książki Monika Szwaja lubiła się dobrze przygotować czyli "nażywać się” – dobrze poznać środowisko, o którym miała zamiar pisać, wypłynąć w rejs, coś przeżyć, zobaczyć, kogoś poznać To ją inspirowało do pisania.
Ona i inni wspólni znajomi, często odnajdują w książkach Szwai miejsca, sytuacje, które naprawdę się wydarzyły. Ona występuje w wielu książkach, a w "Domu na klifie” Monika podała nawet prawdziwe imiona: jej i jej przyjaciółki Agaty.
Miłość romantyczna
Monika Szwaja opowiadała podczas spotkań autorskich, że w genach ma miłość do lotnictwa. Bo jej stryj , który zginął przed wojną śmiercią romantyczną, był lotnikiem. Leciał razem z kolegą, który miał rzucić list miłosny na podwórze ukochanej. Niestety, manewr się nie udał, obaj zginęli. Monika Szwaja nie ukrywała, że ma wielką słabość do lotnictwa: - Jak słyszę samolot, takie burczenie w powietrzu, to mi się robi fajnie. Jej pierwszy film dokumentalny "Lepiej niż ptaki” opowiadał o akrobatach lotniczych. Realizowała go przez całe wakacje wspólnie z Tomaszem Kosiorem, wtedy jeszcze asystentem operatora. Sama pracowała wówczas w telewizji jako inspektor emisji. Podczas kolaudacji w Szczecinie film został skrytykowany, jednak Szwaja nie zgodziła się na przemontowanie. W warszawskim programie ośrodków regionalnych Studio 8, wyemitowali dokument bez żadnych poprawek.
Pisanie pod żaglami
Były kapitan Daru Młodzieży, Artur Król wspomina, że Monika bardzo lubiła pisać w swojej kajucie na żaglowcu. Zapominała wtedy o niemocy twórczej i szybko nadrabiała zaległości. Załoga żartowała, że na szybkość jej pisania ma wpływ żyła wodna. Nie mogła spać, najchętniej pisała w nocy.
Mariusz Krzyżanowski, współwłaściciel Wydawnictwa Sol: - Mówiła, że przez kilka tygodni, czasami miesiąc ma tam spokój, wszystko podane. I tylko trzy obowiązki: śniadanie, obiad, kolacja. Czasami zaprzyjaźniała się z kimś z pasażerów, dawała do przeczytania to co napisała, bo szukała potwierdzenia czy to się da czytać. Gdy ta osoba mówiła, że jest super, pytała co będzie dalej, to Monikę nakręcało.
Artur Król zapewnia, że podczas rejsu żaglowcem Szwaja nie uprawiała autopromocji, nie dokształcała załogi ze swoich książek: - Nie byłem jej zagorzałym czytelnikiem. Wiedziałem, że jest pisarką, nic mi nie podsuwała, nie namawiała żebym przeczytał to czy tamto, nie pytała o zdanie, nie było żadnej nachalności z jej strony. W tym się pewnie przejawia format człowieka. Król przyznaje, że pasażerowie płynący Darem Młodzieży często są roszczeniowi, uważają, że skoro zapłacili, więc im się należy. Ale Monika nigdy taka nie była. Przeciwnie, kupowała prezenty i wymyślała różne fortele żeby załoga zgodziła się je przyjąć. Gdy na żaglowcu zepsuł się ekspres do kawy, kupiła nowy. Wmówiła im, że kupuje dla siebie, przecież nie może pozbawić się przyjemności picia kawy na pokładzie.
Jak wyciągać z rowu nieprzytomną kobietę w ciąży i umieścić Kajetana w wannie
Monika lubiła też zaskakiwać przyjaciół nocnymi telefonami i pytaniami o różne abstrakcyjne sprawy: – Kiedyś montowałam coś późno wieczorem w radiu, dzwoni Monika i pyta czy może Kajetana, mojego męża, umieścić w wannie. To był dla mnie totalny kosmos. Zapytałam dlaczego w wannie i dlaczego mnie o to pyta, niech zadzwoni i zapyta jego, zresztą niech go tam umieści. Odpowiedziała, że właśnie pisze rozdział. Potrafiła wyrwać z łóżka zaprzyjaźnionego lekarza ginekologa żeby jej wyjaśnił jak udzielić pierwszej pomocy kobiecie w zaawansowanej ciąży, która wpadła samochodem do rowu. Zaspany medyk instruował ją, przekonany, że to wszystko odbywa się naprawdę. Gdy stwierdził, że sytuacja go przerasta, bo on jest na Śląsku, ona w Szczecinie, kazał wezwać pogotowie, usłyszał od Moniki: – Ale spokojnie, Maciek, ja właśnie piszę. Katarzyna Wolnik-Sayna: - Myśmy się już tego nauczyli. Wiedzieliśmy, że jak jest jakiś magiczny telefon od Moniki, to ona właśnie tworzy jakąś fabułę i dobre dziennikarskie przyzwyczajenia powodują, że wszystko musi być autentyczne. Dlatego sam research był dla niej równie ważny jak proces pisania. Gdy miała powstać powieść o in vitro, "Zupa z ryby fugu”, Szwaja wybrała się do Białegostoku do najlepszego specjalisty w tej dziedzinie bo musiała się dokładnie dowiedzieć jak to wszystko się odbywa.
Wawrzyniec był z reguły pierwszym czytelnikiem i recenzentem książek mamy. No, przynajmniej dwunastu. Przyznaje, że został wychowany na skrupulanta, więc najczęściej uwagi, które zdarzało mi się czynić, brzmiały tak: - A ty mama, słuchaj ten daleki wujek, który pojawia się na 25 stronie, on tutaj nazywa się Darek a na 75-ej stronie - Marek. Albo: - Na początku powieści to oni mieszkali w piwnicy a w 10 rozdziale mieszkali na piętrze. To się zdecyduj!
Szajb ponad miarę
Monika powtarzała, że ma ponadnormatywną liczbę szajb: oprócz lotniczej, morskiej, operowej, jeszcze końską, górską, psiarską i szantową. Hołdując tej ostatniej, stworzyła zespół szantowy "Stare Dzwonnice”, składający się z czterech pań. Trzy z nich (w tym ona sama) miało pod siedemdziesiątkę. Andrzej Mendygrał: - "Stare Dzwonnice” powstały na 30-lecie znanego zespołu szantowego Stare Dzwony. Prawie wszystkie teksty, które one śpiewały napisała Monika. Ona miała niebywałą zdolność pisania sensownych tekstów w bardzo krótkim czasie. Katarzyna Wolnik-Sayna mówi, że Monika Szwaja długo przekonywała ją aby została Starą Dzwonnicą. Katarzyna opierała się jak mogła, mówiła, że nie ma najwspanialszego głosu, że nie będzie robić z siebie małpy, pozostałe trzy dzwonnice są stypendystkami ZUS-u, więc mogą się wygłupiać, jej nie wypada: - Ja w życiu nie wyjdę, nie po to pracuję w radiu żeby się pokazywać na scenie. Ale Szwaja zawsze znajdowała takie argumenty, które były w stanie przezwyciężyć jej opór.
Artystkę operową Barbarę Żarnowiecką przedstawiono Szwai w przerwie koncertu w filharmonii. To ją właśnie wiele lat później uczyniła tytułową bohaterką książki "Artystka wędrowna”. Żarnowiecka przyznaje, że lubi inny rodzaj literatury, poza tym nie lubi słuchać ani czytać o sobie, więc kiedy zorientowała się, że w książce są fakty z jej życia, nigdy nie przeczytała jej w całości. Czytelnikiem książek Szwai jest jej partner życiowy i w końcu jemu Monika zaczęła pisać dedykacje w swoich książkach. Jednak pisarki nie zrażał fakt, że "artystka wędrowna” nie była zainteresowana czytaniem jej książek i zawsze znajdowała dla niej czas: - Monika wiele razy była u mnie, ja z miliard razy u niej. Dzwoniłam do niej o czwartej rano z trasy, gdy wracałam z jakiegoś tournee z Niemiec, Monika mówiła entuzjastycznie: -Przyjeżdżaj! Mam rosołek dla ciebie, kochanie, gorący, teraz go zjesz i położysz się spać. To było fantastyczne.
Krótko przed śmiercią Monika zadzwoniła ze szpitala do Wolnik-Sayny, żeby ją przekonać do wyjazdu na festiwal shanties. Oczywiście pani Katarzyna zarzekała się jak zwykle, że nigdzie nie pojedzie, w życiu nie pokaże swojej twarzy. Szwaja tłumaczyła, że musi zmienić zdanie, bo ona już pisze teksty piosenek. I jak tak bardzo chce, to mogą owinąć ją całą tiulem, wystąpi jako mumia.
Kino dobrych wiadomości, a w książkach tylko happy end
Szwaja powtarzała, że zbyt późno zadebiutowała jako pisarka żeby szukać własnych dróg literackich. Mówiła też, że wkoło jest zbyt dużo szarości, dlatego jej książki nie powinny wywoływać przygnębienia. Więc każda z jej powieści kończy się happy endem. Zresztą także w telewizji wolała realizować reportaże z optymistycznym przesłaniem, żartowano z niej, że robi kino dobrych wiadomości. Realizator Rafał Sory: - Jeżeli ona odkryła jakiś kluczyk do człowieka, uznała, że warto to opowiedzieć, to ona to opowiadała. Często jej bohaterami byli ludzie styrani życiem, nie tylko tacy, którzy odnieśli sukces. Dla niej najważniejsza była osobowość , żeby mieli ciekawe wnętrze, to Monikę fascynowało.
Piotr Dobrołęcki z Magazynu Literackiego uważa, że Monika Szwaja miała świadomość, że tworzy lekką literaturę dla kobiet z ambicjami: - To są książki, które mają dać przyjemność, dobra literatura, ale taka do codziennego czytania, do odpoczynku. Jednak to trzeba umieć napisać. I ona ten talent miała. Była osobą o ogromnej wyobraźni literackiej. To wynikało z ogromnego doświadczenia dziennikarskiego. Poza tym miała cięty język, była bardzo dowcipna. To jej pomogło w osiągnięciu sukcesu.
Szwaja zaimponowała mu tym, że stworzyła i z sukcesem prowadziła własne wydawnictwo. Nie jest to takie proste, bo przecież nie udało się to każdej pisarce, która próbowała.
Sukces według Moniki Szwai
Wawrzyniec Szwaja jest przekonany, że jego mama nawet się nie zastanawiała nad takimi przyziemnymi sprawami jak sukces. - Myślę, że kiedy zaczęła pisać i dostawała za to pieniądze, to po prostu cieszyła się, że może żyć dzięki temu pełnią życia, że jest jej po prostu łatwiej. Sukces wydawniczy był dla niej tylko środkiem do osiągnięcia jakiegoś celu, realizowania siebie, spotykania pięknych ludzi, przyjaźni na dłużej. Pieniądze otwierały jej te drzwi, które wcześniej otwierała jej telewizja. Ale ani jedno, ani drugie nie było celem nadrzędnym. Przecież Artur Król, z którym pani rozmawiała, pojawił się w jej życiu dlatego, że mama mogła sobie pozwolić na wakacje, popłynęła na Darze Młodzieży.
Znajomi wspominają, że Monika odżyła, wyszła z długów, pospłacała karty kredytowe, uporządkowała sprawy, które latami czekały na swoją kolej. np. remont domu, w którym mieszkała. Rafał Sory wspomina, że po wydaniu trzeciej czy czwartej książki zapytał Szwaję czy da się z tego żyć, a ona odpowiedziała: - Rafał, ja w życiu nie miałam takich pieniędzy.
Wawrzyniec Szwaja: - Mamie się udało wtedy pierwszy raz w życiu kupić nowy samochód za gotówkę, przestała jeździć 10-letnią astrą, przesiadła się do toyoty yaris. Ale czy to był jakiś luksus?
Wawrzyniec przyznaje, że pewną ekstrawagancją była podróż mamy z przyjaciółkami na Karaiby, ale popłynęły przecież w podróż życia.
Niczego nie musiała
Monika Szwaja miała swój patent na pisanie Najpierw wymyślała fabułę, układała sobie wszystko w głowie. Potem powstawał konspekt. Dzięki temu gdy już siadała do pisania, łatwiej było wszystko przelać na papier. Dlatego potrafiła napisać książkę w trzy miesiące. Ale zdarzyło jej się też pisać dwa lata. Tak było z ostatnią książką, która miała nosić tytuł "Kobiety nieoczywiste”. Krystyna Kajewska wspomina, Szwaja zaczęła ją pisać w sierpniu na "Darze Młodzieży”. Wracała w niej do tematu lotnictwa. Kajewska przeczytała początek i miała nadzieję, że podaruje tę książkę rodzinie pod choinkę. Jednak pisanie przeciągało się. We wrześniu Monika napisała niewiele, zawsze źle znosiła upały. – Ale nie miała wyrzutów sumienia. Nie lubiła presji. Ona niczego nie musiała - podsumowuje Krystyna Kajewska.
A co jak nie zdążę?
Dziennikarka radiowa Katarzyna Wolnik-Sayna mówi, że obie z Moniką były typowymi srokami, uwielbiały biżuterię i piękne przedmioty. Szwaja kochała kamienie szlachetne, uważała, że są magiczne. W lutym 2015 były w Krakowie na Festiwalu Shanties, Szwaja zaciągnęła ją do stoiska z biżuterią: - Ty, zobacz, zobacz, o tu, to bym chciała mieć. I popisywała się swoją olbrzymią wiedzą o kamieniach. - W pewnym momencie dostałam od niej torebkę z biżuterią w środku. Mówię: - Monika, nie możesz mi robić takich prezentów. Przecież wiem ile to kosztuje. Ona mówi: - To na imieniny. - Ale imieniny mam w listopadzie. Monika powiedziała: - A jak nie zdążę? Będę miała cię już z głowy. Katarzyna Wolnik-Sayna obchodzi imieniny 25 listopada. Monika Szwaja zmarła w szpitalu w Szczecinie trzy dni wcześniej.
Ewa Pocztar-Szczerba