Monika o Monice
Moje życie doprawdy obfituje w osiągnięcia.
Dla uczciwości od razu przyznam, że równie obficie upstrzone jest porażkami, ale kto by się tam nimi przejmował.
Pierwszym i bardzo poważnym osiągnięciem było wstrzelenie się do nadzwyczaj sympatycznej rodziny. Kiedy tak patrzę na to z dystansu, doceniam inteligencję, ładny luz i duże poczucie humoru, które tę moją rodzinę cechowały (i cechują do tej pory, oczywiście w ciągłości pokoleń...). Mój cudny tato był leśnikiem i zajmował wielce eksponowane stanowisko nadleśniczego w Krobielewku - malutkiej wioseczce w malowniczej nadwarciańskiej okolicy, na Ziemiach Świeżo Odzyskanych. Moja wspaniała mama była przedwojenną nauczycielką, i ogromnie szczyciła się ukończeniem seminarium nauczycielskiego w Zgierzu. Kiedy pojawiłam się na tym świecie, od dłuższego już czasu nie praktykowała swojego szlachetnego zawodu, zajmując się domem, mężem i dwojgiem starszych dzieci. I tu też wykazałam wyczucie, pojawiając się w rodzinie po dziewięcioletniej przerwie w prokreacji i zajmując natychmiast wielce uprzywilejowany status ukochanego przez wszystkich maleństwa. Nie wiem, czy nad moim czołem pojawiły się jakieś wróżki, wiem natomiast, że tato grał mi nad kołyską Schuberta na skrzypcach, a moja starsza siostra woziła mnie w wózku dookoła potężnego dębowego stołu (z kręconymi nogami!) w salonie nadleśnictwa, śpiewając mi do snu "Elegię o śmierci Ludwika Waryńskiego”, na melodię pieśni "Warszawo ty moja, Warszawo” . Tak więc sztuka pojawiła się w moim życiu dość wcześnie (a miłość i podziw dla Broniewskiego mam od zarania – bez ironii, to wspaniały poeta).
Literatura w postaci książek pojawiła się również wcześnie, bo rodzina była ogólnie biorąc czytająca i nikt nie protestował przeciwko czytaniu szczeniakowi bajek, Kubusia Puchatka i Alicji w krainie czarów. Szybciutko nauczyłam się sama to robić i wykańczałam panie w bibliotece publicznej, wymieniając po trzy książeczki dziennie. Nie wierzyły, że połykam je w tym tempie, a ja naprawdę nie oszukiwałam.
Twórczością zaczęłam się zajmować też w młodym wieku, a była to twórczość ulotna i jednorazowa. Już nie mieszkaliśmy w nadleśnictwie, tylko w wielkim i zburzonym mieście Szczecinie. Były wczesne lata pięćdziesiąte i podobno miałam do rodziców pretensję, że nie zamieszkaliśmy w całym mieście. Tato pracował w dyrekcji Lasów Państwowych, a kiedy po pracy wracał do domu, siadaliśmy we dwójkę w wielkim fotelu, naprzeciwko gigantycznego obrazu przedstawiającego żubra wielkości naturalnej w puszczy (pozostałość z tego poniemieckiego leśnictwa) i jechaliśmy do Krainy Fantazji. Żubra trochę się bałam, ale w tym lesie mieszkały krasnoludki i Kraina Fantazji była właśnie tam.
Nie wiedziałam wtedy, że mój tato jest ciężko chory. Umarł, kiedy miałam sześć lat i mama musiała wrócić do pracy. Znalazła ją w jakimś biurze i tyrała strasznie, bowiem uparła się, że żadne ze starszych dzieci nie pójdzie do pracy – bo wszyscy musimy mieć wyższe wykształcenie. Utrzymywała więc naszą trójkę, siebie i babcię, nadzwyczajnej dobroci kobietę (tato czasem twierdził, że ożenił się z mamą ze względu na teściową). Bieda w domu była taka, że masło jadałam tylko ja, jako ta najmłodsza dziecina, której w dodatku od margaryny robiło się niedobrze. Przeczytałam wtedy świeżo Kiplinga, u którego występował niejaki Albert Biwens, a ponieważ były na ówczesnym rynku herbatniki alberty, stanowczo domagałam się od mamy biwensów. Niestety, na biwensy w domu już nie było.
Niezależnie od tego dom był zawsze wesoły i pełen koleżanek i kolegów siostry i brata – zabawnych studentów, których uwielbiałam i którym właziłam na kolana. Jakoś nam wszystkim ta bieda nie przeszkadzała w prowadzeniu życia duchowego (na inne nie było forsy). Poprawiło się, kiedy siostra skończyła studia i poszła do pracy.
A ja w międzyczasie zaczęłam edukację w tej samej szkole, do której chodziło rodzeństwo – w doskonałej szczecińskiej Piątce, która początkowo była szkołą Towarzystwa Przyjaciół Dzieci.
W piątej klasie odniosłam pierwszy poważny sukces literacki. Pani nauczycielka zachwyciła się moim wypracowaniem o niedzieli. Wszystkim w klasie zachwalała pierwsze zdanie, według niej świadczące o moim niezwykłym wyczuciu. Brzmiało ono: "niedziela zapowiadała się całkiem nieszczególnie”. Lubiłam wtedy Marka Piegusa, a tam był Wieńczysław Nieszczególny, pewnie więc po prostu słówko mi się spodobało. Niemniej zachwyty pani uświadomiły mi raz na zawsze, jak ważny jest Szlagwort.
Pisanie zaczęło mi sprawiać prawdziwą przyjemność. Teraz dopiero widzę, jak biedne były panie nauczycielki, sprawdzające moje kobylaste utwory.
Kiedy byłam w ósmej klasie (wtedy był system jedenastoklasowy), objawił nam się pan od polskiego, zupełnie inne zjawisko niż nasze wszystkie łagodne panie. Znienawidziliśmy się od pierwszego wejrzenia, wyrzucał mnie za drzwi, a ja mu się odszczekiwałam ile wlezie. Rok później zaproponował mi znienacka prowadzenie szkolnego miesięcznika "Kaktus”, który powstał jakiś czas temu. Było to zupełnie poważne pisemko przy całym swym niepoważnym wizerunku. Tworzyliśmy je w kilka osób, pisaliśmy recenzje, omawialiśmy wydarzenia kulturalne miasta, robiliśmy wywiady z różnymi eksponowanymi rozmówcami. Mieliśmy też szalenie kompetentny dział morski prowadzony przez córkę ówczesnego dyrektora Polskiej Żeglugi Morskiej. Jako jedni z pierwszych podaliśmy na przykład informację o budowie pionierskich stutysięczników w Japonii i byliśmy z tego dumni. Jednocześnie z redaktorowaniem naczelnym Kaktusowi zabawiałam się wtedy w pisywanie recenzji teatralnych do "Filipinki”, w której red. Zuzanna Jastrzębska – Szydłowska prowadziła Koło Miłośników Teatru. Ach, to było przeżycie – zobaczyć swoją recenzję w druku w prawdziwym piśmie! No i w szkole od razu zażywałam większego szacunku. A z polonistą przyjaźń zakwitła jak ta róża biała już przy Kaktusie.
Kiedy dotarliśmy do klasy maturalnej, zabrano nam Kaktusa. Żebyśmy się nie rozpraszali, tylko uczyli do matury. Temperament twórczy jednak w nas się kotłował, więc założyliśmy pierwszy w Szczecinie licealny kabaret literacki, za wzór biorąc sobie – bagatela! – Zielony Balonik i Kabaret Starszych Panów. Stałam się dyżurną dostarczycielką tekstów. Odnieśliśmy sukces nie lada – napisali o nas w gazetach i pokazali w telewizji. Telewizja wydała mi się wtedy jakaś dziwna.
O paradoksie! Kilka miesięcy później, nie dostawszy się z braku punktów na prawo w Warszawie, rozpoczęłam w tej telewizji pracę – trzeba było się gdzieś zaczepić przed kolejnym zdawaniem na studia. Zostałam panienką do pomocy w laboratorium obróbki filmów. Nie była to specjalnie twórcza praca, ale jakie interesujące okazało się środowisko! Laboratorium szybko mnie uczuliło, przeniosłam się więc do montażu a potem zostałam dysponentką. Kiedy w następnym roku znowu zdawałam na prawo, tym razem w Poznaniu – i ten egzamin przerżnęłam – poczułam zadziwiającą ulgę. Wciąż mi się jednak zdawało, że ja na to prawo kiedyś pójdę. Rok później dotarło do mnie, że wcale nie chcę na prawo, chcę tu pracować! No i poszłam na polonistykę zaoczną do Poznania, bardzo fajne były te studia, bo Uniwersytet uczył zaocznych równie dobrze, jak dziennych, mieliśmy wspaniałych profesorów i jeśli ktoś chciał, to się wyedukował doskonale. Studiowałam sobie, pracując, z dużą przyjemnością. Dodatkowo od czasu do czasu pisywałam do różnych szczecińskich periodyków kulturalnych a to recenzję, a to felieton. Jednocześnie uczyłam się jeszcze czegoś: uczyłam się telewizji, którą zdążyłam pokochać prawdziwą miłością, tym prawdziwszą, że od środka. Baza Filmowa była dla mnie szkolą znakomitą – uczyłam się zawodu od mistrzów, a szczególnie od jednego operatora, świętej niewątpliwie pamięci Januszka Pietrzykowskiego i od jednego montażysty, Bogdana Kondratta zwanego przez nas pieszczotliwie Bobulkiem. Podglądałam ich i rozmawiałam z nimi, a oni zawsze chętnie dzielili się swoją wiedzą, a mieli wiedzę ogromną i talent przy tym... Oczywiście, zaprzyjaźniliśmy się też szaleńczo, aczkolwiek platonicznie: wszystkie noce spędzone z Bobulkiem na montażu były wyłącznie nocami filmowymi; z Januszem byłam nawet po słowie, bo zgodziłam się zostać jego czwartą żoną (zainwestował we mnie książkę o kuchni francuskiej i podręcznik parzenia herbaty), ale zmarło mu się już przy drugiej. Jeżeli istniał kiedyś człowiek absolutnie dobry i przyzwoity, był nim Janusz Pietrzykowski. Z tej całej przyzwoitości strasznie się wszystkim przejmował, więc wrzody sobie wyhodował i serce mu nawalało – a dookoła nas szalała historia, przewroty, stocznia i palenie komitetów... W stanie wojennym dostał z tego wszystkiego zawału. Telefony były wyłączone, żona biegała po ulicach w nocy, szukając patrolu, który wezwałby karetkę. Czas uciekał. Jakoś go wyratowali, ale niedługo później to nadwerężone serce nie wytrzymało. I umarł mój nauczyciel, przyjaciel i jeden z najlepszych ludzi, jakich znałam.
Zanim to się jednak stało, nauczyłam się tej telewizji całkiem nieźle – ale jako osoba skromna i nieśmiała z natury (jak Boga kocham, taka właśnie jestem) – długo nie odważyłam się prosić ówczesnego naczelnego o etat w redakcji. Skończyłam te studia i wciąż nie wiedziałam, czy na pewno sobie poradzę. Nie dostrzegałam tego, że do telewizji przychodzili ludzie z ulicy, brali ekipę i już wszystko umieli... Przypadek chciał, że wywalili mnie z tej Bazy Filmowej i zostałam inspektorem emisji. Mało mieliśmy emisji, więc nauczyłam się w tym okresie perfekcyjnie szydełkować i robić na drutach. W ramach obowiązków zawodowych musiałam kiedyś przywieźć z Kołobrzegu, z festiwalu pieśni żołnierskich kasety, które nagrano po południu, a na antenie miały być jakieś dwie godziny później. Tylko śmigłowiec gwarantował, że zdążymy, poleciałam więc śmigłowcem. Pierwszy raz w życiu! Nastąpiło klasyczne coup de foudre, zakochałam się w maszynce na śmierć. No i ten pilot! W Kołobrzegu przy kawce dogadaliśmy się, że przez cały czas lotu ja myślałam o tym, jakby się dorwać z kamerą do nich, a on myślał, jakby się dorwać do mnie, żebym ja się dorwała z kamerą do nich. Bo na dodatek facet był w kadrze narodowej akrobacji samolotowej i koniecznie chciał mnie namówić na film nie o akrobacjach, ale o duszy pilota akrobaty. Już od dawna kochałam wszystkich pilotów za przyczyną lektury Meissnera, więc serce we mnie podskoczyło. Z jednym takim zaprzyjaźnionym jeszcze-wtedy-nie-operatorem, tylko asystentem operatora, Tomkiem Kosiorem, wymyśliliśmy sobie, że zrobimy takie kino w ramach moich dni wolnych i jego zaoszczędzonej taśmy. Naczelny się zgodził, otworzono nam zlecenie i całe wakacje pracowaliśmy nad materiałem. Potraktowaliśmy rzecz ambitnie, ściągnęliśmy nawet z Warszawy operatora do zdjęć lotniczych – takie były czasy, nie każdy miał prawo filmować Polskę z powietrza. Nakręciliśmy straszliwe ilości materiału i bardzo z siebie dumni zwaliliśmy to wszystko Bobulkowi na stół. Bobulek przejrzał i zamilkł. Potem spojrzał na nas spod oka i zapytał suchym głosem: no i co ja teraz mam z tego zrobić? Film, Bobulku – odpowiedziałam cichutko, bo już we mnie świtało, ze coś tu nie gra. Następne dwa tygodnie spędziłam na montażu – wtedy nie montowało się filmu przez dziesięć godzin – i podczas długich dni i nocy dowiedziałam się, ile błędów popełniliśmy przy realizacji, z której byliśmy tacy dumni. Dużo tego było, dużo. Na szczęście było co wyrzucać i Bobul skleił z tego zupełnie przyjemny kawałek, 23 minuty. Było tam właśnie to, o co chodziło pilotowi i nam: dusza pilota, który chce latać lepiej niż ptaki (taki był też tytuł, "Lepiej niż ptaki”, wymalowany przez naszą plastyczkę na skrzydle samolotu Zlin 526 AFS), leniwy nastrój lotniska kiedy się czeka na lot, napięcie samego lotu i ta cała radość z latania. Duma we mnie wezbrała znowu, Tomek się cieszył, no i Bobulek był wreszcie zadowolony. Dograliśmy muzyczkę i zaprosiliśmy redaktorskie gremium na kolaudację. Ależ się zaczęło wydziwianie! Najbardziej rozwścieczył mnie taki jeden realizator, który kazał nam to wszystko pociąć, żeby nabrało tempa, pointa w pointę, krzyczał. Ciach, ciach! Jakie ciach-ciach? A gdzie nastrój? Gdzie pszczółka grzebiąca leniwie w kwiecie słonecznika rosnącego przy pasie startowym??? Zebrałam się w sobie i odmówiłam porżnięcia mojego filmu. Wtedy jeden redaktor powiedział, że weźmie to do Warszawy i pokaże w Studio 8 – był taki program ośrodków regionalnych. Realizator tylko prychnął. Ale Studio 8 wzięło i puściło bez poprawek. Wtedy poprosiłam naczelnego o kawałek etatu w redakcji. Dostałam ćwiartkę tego etatu i byłam zachwycona. Kilka lat robiłam za kanakę w redakcji informacji, klepałam dziury w jezdniach i nieczynne sklepy – a raz na jakiś czas realizowałam sobie ekstra reportaż dla Warszawy. Onże redaktor, który pierwszy we nie uwierzył, zaproponował mi potem, że weźmie mnie do redakcji przygotowującej materiały dla Studia 8 i tak dostałam się do świata publicystów. Nigdy mnie nie interesowała polityka, zawsze robiłam w ludziach, udało mi się trochę fajnych reportaży machnąć, a ilu wspaniałych ludzi przy tym poznałam! Myślę, że to się zalicza do moich największych osiągnięć życiowych – ludzie. Czasami cale środowiska. Na przykład piloci. Po filmie o akrobatach zrobiłam film dokumentalny o samolocie CSS 13, czyli słynnym pociaku, kukuruźniku, z którego między innymi szły zrzuty dla powstania warszawskiego. Albo film o pilocie, który stracił rękę podczas wykonywania akrobacji zespołowych, ale zaparł się, że będzie latać – i odzyskał licencję, trochę, jak twierdził, przy naszej pomocy. Poznałam też środowisko koniarzy – ach, jacy piękni i z fantazją! Pierwszy mój film o koniach nazywał się "Browar, Mysza i Nikifor”, bardzo poetycki! Potem różne inne, w tym film o ostatnich ułanach Rzeczypospolitej i ostatniej w historii szarży kawaleryjskiej, pod Borujskiem. Poznałam nawet człowieka, który jako młody porucznik ułanów tę szarżę prowadził. Był już starszym panem, ale – dalibóg! – w tym momencie zrozumiałam, dlaczego baby tak szalały za ułanami. Jeśli kiedykolwiek w życiu czułam się prawdziwą damą, to właśnie wtedy, w towarzystwie tego starszego pana.
Równolegle z pilotami i koniarzami dobrałam się do ekologów. W naszym pięknym kraju, jak wiadomo, żadni zieloni nie byli wcale potrzebni, bowiem nasze środowisko naturalne kwitło wręcz i miało się po prostu świetnie. Niemniej gdzieś tam różni dziwni ludkowie zaczęli się pojawiać, powstał krakowski Polski Klub Ekologiczny, szło, za przeproszeniem, nowe, rok osiemdziesiąty. Zawsze byłam apolityczna, ale jednak coś do mnie zaczęło docierać. Ekologia – to było to. Dowiedziałam się nagle, jaki wpływ na środowisko wywierają nasze ukochane Police, sztandarowa budowa gierkowskiego socjalizmu, duma nasza i chluba, fabryka urodzaju i największa fabryka bieli tytanowej na świecie. Albo jedna z największych, tę drugą równie dużą wybudowano gdzieś w czarnej Afryce, bo cała Europa się tego pozbyła. Porozmawiałam z jednym takim jajogłowym od projektowania ochrony atmosfery i klapka mi się otworzyła. Weszłam w kontakt z robotnikami z Polic, z policką Solidarnością – i otworzyła mi się szerzej. Z Januszem Pietrzykowskim za kamerą zrobiliśmy dosyć jak na owe czasy wstrząsający reportaż pod tytułem "Fabryka urodzaju”. Napisały o nim różne gazety, przeważnie przekręcając tytuł na "Fabrykę śmierci”. Poszedł w Jedynce i do dzisiaj pamiętam minę Edyty Wojtczak po emisji. Ekologowie pochwalili, a przy okazji dowiedziałam się o temacie rury. Napowietrzną rurą otóż transportowano ciekły amoniak z portu polickiego do zakładów. Rura szła sobie spokojnie przez Police, kilka metrów powyżej gleby, zabezpieczana przez kurtynę wodną (pierwsze prawo Murphy’ego – co się może spieprzyć, to się spieprzy – dotyczy chyba również kurtyny wodnej?) i cud piękności duże żółte tablice z ostrzeżeniem w typie: jeżeli zobaczysz białą chmurkę, to zwiewaj co sił w nogach w kierunku odwrotnym do kierunku wiatru. No więc zrobiłam kino pod tytułem "Rura” . Szef wydziału ochrony środowiska z Polic zaczął spluwać na mój widok, ale ja się już rozżarłam w temacie. Zaczęłam realizować duży, porządny film pt. "Nazywają ich dwusiarczki” – o kilku fabrykach w Polsce wytwarzających włókna sztuczne na bazie dwusiarczku węgla. Ten pożyteczny skądinąd związek chemiczny powoduje u ludzi, którzy się go za wiele nawdychają – mente captus... Poraża układ nerwowy, więc i świry się trafiają, i paraliże... A produkcja leci! Zebraliśmy wstrząsające materiały, zmontowałam to, z Bobulkiem, oczywiście, napisałam komentarz i już, już mieliśmy go wgrać, kiedy nastąpił stan wojenny, lektor poszedł siedzieć, a mnie wyrzucili z pracy w telewizji na tak zwany zbity pysk.
Nie za filmy ekologiczne, nie. I nie za konspirę, bo żadnej nie uprawiałam. I nie za przynależność do Solidarności. Podobno w ogóle nie było mnie na "liście do wykopu”. Wyleciałam na własną prośbę niejako, czyli za pyskowanie na weryfikacji, której zostałam poddana, jak my wszyscy, pracownicy mediów. W komisji weryfikacyjnej obok smutasa z SB zasiadało dwóch moich redakcyjnych kolegów. Jeden z nich gęby nie otwierał, za to drugi zadał mi pytanie (twierdził potem, że chciał mi podać w ten sposób pomocną dłoń) – jak oceniam to, co się w Polsce stało. Rzeczywiście, była to szansa, żeby powiedzieć, ze to wszystko była nieodpowiedzialna smarkateria, że dałam się uwieść, ale właśnie przejrzałam na oczy i już wiem, gdzie leży prawda. Zamiast wykorzystać tę daną mi życzliwie szansę, wyrąbałam wszystko, co myślałam i natychmiast przestałam być pracownicą TVP.
Nadzwyczajnym wydarzeniem była dla nas wycieczka do Warszawy, oczywiście pod kątem teatralnym – pokazałam im wtedy mój ukochany Teatr Wielki (obejrzeliśmy Harnasie), no i oczywiście Zemstę, w Polskim. To była ta ponura, dejmkowska Zemsta, bez zgody na końcu. Moje kotki uznały, że to niesłuszne. Ale i tak były szczęśliwe, bo zobaczyły na własne oczy takich aktorów jak Seniukówna, Tadeusz Bartosik czy Ignacy Machowski. Zaczęły już odczuwać to szczęście, kiedy zajęły miejsca w środkowej loży pierwszego piętra i dowiedziały się, ze to loża rządowa. A w czasie przerwy poszliśmy wszyscy za kulisy, bo każdy z moich aktorów miał kwiatek dla swojego odpowiednika w Zemście. No i tu byłoby się wszystko rypło, bo zatrzymała nas pani bileterka, informując, że dyrektor Dejmek zakazał wpuszczania ludzi za kulisy. Dzieciom miny zrzedły, a ja zapytałam panią, czy wie, gdzie jest Podgórzyn? Nie wiedziała. Powiedziałam jej, że to taka mała wiocha w górach, a te dzieci mają w szkole teatrzyk i same grają Zemstę, i przyniosły te kwiatki, i co, nie wpuści pani? Okazała się mądrzejsza od dyrektora Dejmka i wpuściła. Wielcy aktorzy byli dla małych bardzo mili i myślę, że dla dzieciaków było to przeżycie na całe życie.
Wprawdzie przed stanem wojennym nie konspirowałam, tylko spokojnie i legalnie robiłam swoje, to jednak teraz poczułam w sobie potrzebę robienia czegoś pożytecznego również w nurcie nieoficjalnym. Z ekologiem Jackiem Jakubcem i dziennikarzem Wojtkiem Jankowskim zredagowaliśmy kilka numerów podziemnego pisma kolportowanego potem w Jeleniej Górze, nawet nie pamiętam dziś pod jakim tytułem, za to, jak twierdzili chłopcy, z dużym sukcesem. Ponoć szło w Jeleniej Górze jak świeże bułki. Jeden numer robiliśmy w moim Zachełmiu (Jacek i Wojtek dla lepszej konspiry przyjechali dwoma różnymi autobusami, zeżarli mi całą kaczkę z jabłkami, a robotę i tak zrzucili na mnie). Pracowaliśmy też w trójkę u Wojtka, symulując spotkanie alkoholowe. U Wojtka było dość bezpiecznie, bowiem mieszkał na osiedlu milicyjnym, czy może wojskowym, nie pamiętam, ale coś z tej poetyki. Niestety, podli koledzy pożałowali dla mnie egzemplarzy gazetki (drukowanej we Wrocławiu i konspiracyjnie dowożonej do Jeleniej Góry), które chciałam mieć na pamiątkę, twierdząc, że to marnotrawstwo, ja i tak wiem, co tam jest, niech lepiej kto inny przeczyta.
W czasie mojego pobytu w Karkonoszach, który to pobyt, jak widać, przyniósł mi wiele życiowych sukcesów, przeżyłam też jedną z największych życiowych porażek. Ponieważ był to okres kartkowy, żywiłam się głównie w stołówce szkolnej i na dodatek uprawiałam liczne biegi terenowe (do szkoły 4 km w dół, ze szkoły 4 km pod górkę plus liczne spacery dla przyjemności i w weekendy wycieczki po 15 – 20 km po górach) – miałam nadzieję, że wreszcie schudnę nieco. Niestety, kiedy wróciłam do Szczecina na Boże Narodzenie, okazało się, że utyłam kilogram. To, że nie popełniłam uroczystego samobójstwa, świadczy o sile mojego charakteru i stoickiej postawie, jaka mi się wyrobiła w tym stanie wojennym.
Po dwóch latach zesłania, które wspominam jak najlepiej, wróciłam do Szczecina, bo mi się wylęgło dziecię. Singielek, to znaczy, bez tatusia. Tu może wypadałoby wtrącić słówko o moim życiu osobistym – otóż pracując w telewizji nigdy jakoś nie miałam na nie czasu. Nie to, żebym goniła za karierą, bo to nie były te lata, zresztą nigdy kariery telewizyjnej nie zrobiłam, zawsze interesowała mnie praca jako taka. Ale to życie osobiste jakoś mi się rozmyło. Tatuś mojego syna okazał się niezainteresowany, a ja nie miałam zamiaru skazywać siebie i dziecka na jakąś szarpaninkę męsko – damską. Postanowiłam go wychować z pomocą mamy i siostry, warunki były ku temu sprzyjające, bo od kilku lat mieszkałyśmy w malutkim domku na osiedlu leśników w Podjuchach, które są piękną, peryferyjną dzielnicą Szczecina. Socjalnie też było nieźle, bo urlop macierzyński miał wtedy trzy lata.
Wawrzyniec okazał się natychmiast moim największym życiowym osiągnięciem. Po prostu najwspanialszy facet, jakiego można sobie wyobrazić i to już od pieluszek. Dodajmy – tetrowych, bo w tamtym czasie wózek miało się z darów, a pampersy i plastykowe buteleczki Gerbera, też z darów zresztą, trzymało się tylko na podróże... Aż mnie czasem dziwiło to moje dziecko, bo zgodnie z instrukcjami obsługi dzieci wciąż oczekiwałam u niego okresów negacji – a on nic. Nie negował. Lubił świat od zarania, cieszył się nim, uczył go z radością i sam dostarczał nam nieustannych radości. Może z wyjątkiem momentów przewijania.
Imię wymyśliłam mu jeszcze w Podgórzynie, kiedy zaczytywałam się w książkach Wawrzyńca Żuławskiego i wspominałam swoje wycieczki po Tatrach, za oknem mając górę Rudzianki w Karkonoszach. Z tych książek wyłaniała mi się jakaś niezwykle wartościowa i urocza postać. Pisarz, muzyk, kompozytor, ratownik górski – no, no. Chciałam, żeby mój syn (wiedziałam bez pomocy USG, że będzie syn) miał podobny charakter. Nie chcę zapeszyć, ale wygląda mi na to, że w ciąży zaczytać się można równie dobrze jak zapatrzeć.
Niezależnie od tego, jak cudowne posiadałam dziecię, bez pracy nudziłam się potwornie. Udało mi się złapać jakieś godziny w szkole niedaleko domu, na skraju Puszczy Bukowej, gdzie było prawie tak pięknie jak w Karkonoszach. Etat nie był mi potrzebny, na etacie byłam w Podgórzynie. Zresztą czarna lista w Szczecinie wciąż obowiązywała i musiałam szukać tylnych wejść. Pouczyłam dwa czy trzy lata, z kolejnymi dzieciakami założyłam teatrzyk (tu zrobiliśmy ballady i romanse w kostiumach pożyczonych z teatru), urlop macierzyński mi się skończył, szkoła coś kręciła z etatem – a już mogłam legalnie się zatrudnić, czarna lista straciła ważność, więc poszłam pracować do jeszcze innej podstawówki, też niedaleko domu. Szkoła nosiła (i nosi nadal) imię Gałczyńskiego, wiadomo więc było, że natychmiast założymy teatrzyk i będziemy katować Zieloną Gęś. Trafiła mi się cudna klasa z utalentowanymi aktorsko dzieciakami – niejaki Maciek Silski, obecnie muzyk rockowy, idol małolatek szczecińskich, wówczas uczeń klasy siódmej jest pierwowzorem postaci Maćka Milskiego z książki "Jestem nudziarą”. Tak jak w czasach mojej niezapomnianej Zemsty, znowu umierałam ze śmiechu na próbach teatrzyku, kiedy dzieci dawały popisy gry kabaretowej najwyższych lotów. Albo najniższych, bo strasznie lubiły padać trupem. W Gęsi trup pada gęsto, więc miały okazję, żeby się zabijać i wstawać z martwych co chwila. Szalenie je to bawiło. A mój kochany Maciuś (strach powiedzieć kochany w dobie obaw przed pedofilią!) miał tak niesamowitą vis comica, że kiedy podczas przedstawień wychodził na scenę, sala milkła jak zaczarowana. Niewielu aktorów potrafi zamknąć paszcze trzystu uczniom szkoły podstawowej! Ach, ten Maciuś. Do dzisiaj, kiedy ma doła, przychodzi do mnie pogadać. Chciałabym, żeby mu się w życiu poszczęściło, a wtedy, kiedy go uczyłam, chciałam, żeby Wawrzynek wyrósł na kogoś podobnego.
To bardzo przyjemne uczucie, kiedy teraz spotykam na ulicy trzydziestolatków, którzy mi się kłaniają – a ja myślę: uczeń? Uczennica? Ale który, która??? Nie wszystkich poznaję. Ale cieszę się, że dobrze wspominają nasze lekcje, dość dziwne czasami. Podobnie, jak realizując filmy zakochuję się w ich bohaterach, tak pracując w szkole, kochałam swoje dzieci. A ponieważ kocham też polski język i polską literaturę, i literaturę w ogóle – starałam się te moje miłości pożenić. Było mi obojętne, czy moi uczniowie robią błędy ortograficzne, ale strasznie chciałam, żeby nauczyli się lubić poezję, mówić ładnym językiem, żeby zrozumieli, że pisarze pisząc cokolwiek nie mieli na celu dokopania biednym uczniom. Wiem, że w wielu przypadkach mi się to udało. Maciek twierdzi nawet, że nauczyłam ich myśleć. Podobno było dla nich dużym wstrząsem, kiedy zakwestionowałam coś, co było napisane w podręczniku. Nie pamiętam, co to było, ale w naszych podręcznikach było i pewnie jest wiele bzdur. Nieważne zresztą, ważne, że dzieciaki załapały: wolno im zastanawiać się nawet nad tym, co mówią im dorośli i nauczyciele. Wolno im zadawać pytania. Bardzo się ucieszyłam, kiedy Maciek mi to powiedział. Mniej, kiedy dodał, że po moim odejściu słono za to zapłacili.
Film "Stowarzyszenie umarłych poetów” dotarł do mnie już kiedy nie uczyłam w szkole. Rozryczałam się i natychmiast zabrałam za książkę. I znowu ryczałam. Z żalu nad wszystkimi uczniami świata, których mniej lub bardziej zabili dorośli.
Jeszcze jedną rzecz udało mi się w szkole osiągnąć – pokazałam dzieciom muzykę symfoniczną. Moje małolaty z piątej klasy podstawówki w Podgórzynie śpiewały Odę do radości i słuchały Beethovena, tupiąc i wrzeszcząc. Pamiętam, że kiedyś puściłam siódmej klasie uwerturę Coriolan tegoż Beethovena i kazałam im pisać opowiadanie (wykorzystałam ten pomysł w Nudziarze). Nie to, co napisały było jednak najlepsze. Kiedy wyszliśmy z klasy, otoczyły mnie moje piątaki i z błyskiem w oczkach zakrzyknęły: "puszczała pani siódmej klasie Korioleta, nie?”. Coriolan, czy Koriolet, jakież to miało w tej chwili znaczenie?
Jedna z najcudowniejszych chwil – jechaliśmy z dziećmi z Podgórzyna na wycieczkę w Tatry. Zrobiliśmy postój, był wieczór, pojawiły się pierwsze gwiazdy, największą uznaliśmy kolektywnie za Wenus. I wtedy mały chłopak z czwartej klasy, grający w Pieśniach Gałczyńskiego portret Jana Sebastiana Bacha – uśmiechając się nieśmiało, sam z siebie wyrecytował tę strofę o Wenus, która wszystko opromienia. Nie wiem, czy oni to pamiętają, ja tej chwili nie zapomnę nigdy.
Pięknie jest uczyć dzieci i już myślałam, że będę to robić zawsze. Ale czasy wciąż się zmieniały, nadszedł rok 89 i zawołano nas, wyrzuconych dziennikarzy, do zrobienia kampanii wyborczej do sejmu i senatu. Zgłosiłam się w telewizji (byłam cały czas w kursie dzieła, dzięki przynależności do SDP i dziennikarskiej Solidarności), dostałam ekipę i pojechałam gdzieś do Piły, robić te spoty. Operator był mi nieznany, ale szybko znaleźliśmy wspólny język na niwie zawodowej. Dźwiękowiec był moim starym przyjacielem, tym, który kilka lat temu, odprowadzając mnie na pociąg do Jeleniej Góry, powiedział: ty musisz do nas wrócić! Teraz, na tych zdjęciach, jeszcze byłam przekonana, że to tylko epizod, że zostanę na zawsze w szkole, z moimi dziećmi. Ale potem trzeba było materiał zmontować. Już była w telewizji inna technika, nie pracowało się na filmie, tylko na nośnikach magnetycznych, popularnie mówiąc – na video. Strasznie chciałam montować z Bobulkiem, ale nie my wybieraliśmy sobie współpracowników, przydzielono mi kogoś innego, zresztą bardzo przeze mnie lubianego kolegę. Siedliśmy w montażowni i zaczęliśmy – a montaż zawsze był moim ukochanym etapem tworzenia filmu... Co chwila otwierały się drzwi, zaglądała przez nie jakaś rozradowana gęba i wszyscy mówili: wróciłaś! No to ja tłumaczyłam, że nie, nie mogę zawieść moich uczniów, poza tym mam małe dziecko... Aż w końcu niejaki Gerard Aniołkowski (dziś zwany starym Aniołem, bo już jego dwaj synowie pracują u nas jako operatorzy) zadał mi proste pytanie: a co to, mało dzieci się w telewizji wychowało?
I tak Geruś złamał mi morale. Wszystko przemawiało za szkołą, ale jednak telewizja to narkotyk. Usłyszałam te słowa z ust ówczesnego naczelnego, Jacka Popiołka, którego zresztą natychmiast wyrzucono. Tego Popiołka nie znałam wcześniej, nie znosiłam go natomiast jak zarazy, robił bowiem w Jedynce taki obrzydliwie partyjno – służalczy magazyn Czas. O paradoksie – nie pierwszy w moim życiu – to on mnie przyjmował z powrotem na etat. Już wiedział, że sam jest na wylocie, ale jeszcze trochę pobył naszym szefem, a wtedy ze zdumieniem stwierdziłam, że oddzielił mi się magazyn Czas od osoby Popiołka. To był jeden z nielicznych fachowców, którzy mną rządzili. Telewizja bowiem to nie tylko narkotyk dla tych, którzy naprawdę ją robią, ale też magnes, co przyciąga ludzi pragnących zrobić karierę, być na widoku. Mój następny, jakże słuszny politycznie naczelny szczycił się tym, że na telewizji w ogóle się nie zna, ba – nie oglądał jej nawet, bo przecież była reżimowa... Chętnie za to wtrącał do rozmów służbowych anegdoty o tym, jak to było w internacie. Może gdybym w tym czasie wykorzystała mój status styropianowej męczennicy (dwa lata wygnania, osiem lat poza zawodem!), wkręciłabym się i ja do tej dyrektorskiej karuzeli. Jeden bardzo ideowy działacz Solidarności, późniejszy minister, expressis verbis nam to powiedział na spotkaniu z dziennikarzami, jeszcze zanim wróciliśmy do telewizji – teraz jest nasz czas, bierzmy teraz, bo potem może nam się to już nie udać. Teraz, k..., my! Mało mnie to jednak interesowało, byłam szczęśliwa, że znowu jestem wśród starych kolegów (wprawdzie nie wszyscy wrócili, za to świetnie miał się i ma do tej pory ów kolega, który mnie weryfikował) i że znowu w zasięgu mojej ręki jest kamera, choć już nie filmowa a elektroniczna, montaż i te wszystkie sztuczki, które czynią z telewizji fabrykę snów.
Oczywiście, natychmiast zabrałam się za reportaże, za prowadzenie studyjnych dyskusji i za wszystko, co było pracochłonne, upierdliwe i mało płatne. W tym czasie rozlatywały się różne stare firmy, w tym Miastoprojekt, gdzie pracowała moja siostra, namówiłam ją więc, żeby przeszła na wcześniejszą emeryturę. W ten prosty sposób ona została mamusią mojego dziecka, a ja tatusiem, który po całych dniach siedzi w robocie, wraca późno i woła obiadu... Dziecko przyjęło zmianę statusu z godnością i wdziękiem, jak to ono. Opowiadałam mu, jak to się pracuje w telewizji, bardzo go też bawiło, kiedy mama pokazywała się w okienku. Kiedy miał siedem lat, rozmawialiśmy o tym, że teraz mniej się widujemy. Miałam tak okropne wyrzuty sumienia, że byłam gotowa wrócić do szkoły, jakby co. Poprosiłam go wprost, aby sam zdecydował, czy mam to zrobić. Mój ukochany, mądry synek wykonał dłuższą pracę myślową i powiedział: jednak nie. Bo fajnie jest mieć mamę w telewizji. A on i tak ma coraz więcej własnych zajęć. Kamień mi z serca spadł. I nigdy żadne z nas nie żałowało tamtej decyzji, bo chociaż często bywało tak, że nie widział mnie dwa dni, to staliśmy się sobie jeszcze bliżsi. Nadal oczekiwałam, że przyjdą jakieś okresy negacji z jego strony, a one nadal nie przychodziły. Zawsze można mu było wszystko wytłumaczyć i rozsądne argumenty do niego zawsze trafiały. Ale też nigdy nie stawiałam sprawy na zasadzie: ma być tak, jak ja mówię, bo mama ma zawsze rację. I nigdy, przenigdy nie stosowałam żadnej przemocy, bo przemoc mnie w ogóle brzydzi. Od urodzenia był pełnoprawnym członkiem naszego domowego plenum. Przy czym jego wychowanie absolutnie nie było wychowaniem bezstresowym, uczestniczył w radościach i smutkach rodziny, wiedział, ze kiedy w rodzinie są pieniądze, to i on ma pieniądze, a kiedy w rodzinie biedniej, to wszyscy solidarnie ząbki w ścianę... i tak ze wszystkim. Chyba to był bardzo dobry model wychowania, bo dziś Wawrzyniec jest wspaniałym młodym mężczyzną, a ponieważ moja mama i siostra już nie żyją – stanowimy we dwoje rodzinę, podstawową komórkę społeczeństwa: zabiegany i zapracowany student (z marginesem na bujne życie studenckie i swoje osobiste radiowe) i wciąż zarobiona telewizyjna mama.
Wybiegłam w przyszłość – a przecież wtedy, kiedy był małym chłopcem miałam pewien podstawowy problem – wobec braku tatusia trzeba było dostarczyć synkowi jakichś męskich wzorców osobowych. Zabierałam go więc ze sobą do pracy, gdzie patrzał na moich kolegów operatorów i realizatorów i uczył się od nich poważnego stosunku do obowiązków połączonego z pewnym artystycznym luzem i charakterystycznym sposobem bycia (tego mi najbardziej brakowało w kontaktach koleżeńskich podczas pracy w szkole...). Doskonały patent na wzorce sam wpadł mi w ręce, kiedy podczas realizacji filmu o Karkonoszach zaprzyjaźniłam się z karkonoskimi ratownikami do tego stopnia, że zaczęli mnie zapraszać do siebie na wakacje. Odkąd Wawrzek skończył osiem lat, co roku jeździliśmy więc do goprowskiej Bacówki i było tak, że my na pięterku, a na parterze wzorce osobowe. Nigdy nie zdołam im się odwdzięczyć za to, czym były dla nas te wakacje. Za cierpliwość, jaką okazywali dzieciakowi, który patrzył w nich jak w tęczę i łaził za nimi krok w krok. I wprawdzie Wawrzyniec nie został ratownikiem, jak Wawa Żuławski, po którym wziął imię, ale wie, co dobre, a co złe na tym najlepszym ze światów.
Cieszę się też niezmiernie z tego, że mój syn nie wykazuje najmniejszych chęci do udziału w wyścigu szczurów. Skończył wprawdzie najlepsze w Polsce liceum (pierwsze miejsce w rankingu Rzeczypospolitej i Perspektyw), studiuje na Politechnice oblegany kierunek elektronika z telekomunikacją, ale nie zamierza pchać się do kariery. Od trzynastego roku życia pracuje w radiu, gdzie dostał się przez przypadek, uczestnicząc w audycji dla dzieci. Sam się tam zagnieździł, bez najmniejszego udziału mamusi... Miałam początkowo wątpliwości, czy naprawdę pracuje, czy tylko przeszkadza porządnym ludziom, ale się obraził. Okazało się, że przyjmuje telefony od słuchaczy, nagrywa na twardziela, montuje i to idzie na antenę... Dzisiaj jest cenionym montażystą, realizuje reportaże i różne mniejsze lub większe formy radiowe – ach, jestem z niego bardziej dumna niż z najlepszych moich filmów i programów!
Spośród tych wszystkich moich telewizyjnych produkcji, których w archiwum zalega kilkaset sztuk, a ileż było na żywo... o niektórych myślę czulej niż o innych. Wymyśliłam kiedyś program dla grubych kobiet – nie po to, żeby na nie znowu krzyczeć, że mają się odchudzać, bo umrą w mękach, tylko przeciwnie – żeby dodać im otuchy zanim dojdą do wymarzonej figury. To nie do pojęcia, jaka w Polsce panowała dyskryminacja grubych, jaka pogarda. Nawet wśród tych niby życzliwych. Prosty przykład: w programie dla niepełnosprawnych nikt nie krzyczy dziarsko: dzień dobry, kochane kulasy, ślepaki, głuchole! Natomiast: dzień dobry, kochane grubasy – jest okay! A to dlaczego? Przecież już wiadomo, że otyłość jest chorobą. Sama jestem całe życie gruba i wiem doskonale, że gdyby odchudzenie się było tylko kwestią siły woli, to by nie było nas tylu. Sama wielokrotnie doświadczyłam niesłychanie upokarzających sytuacji – chociażby w sklepie, gdzie sprzedawczynie spoglądały na mnie, uśmiechały się pogardliwie i mówiły: na panią? takiego rozmiaru nie ma. Nauczyłam się szyć, żeby tego uniknąć. No i wymyśliłam program, w którym występowałam sama jako ta ewidentnie gruba, plus pewna urocza, starsza aktorka, Krysia Demska, początkowo też spora, a potem schudła, więc trzeba ją było nieco wypychać dla utrzymania konwencji. Program był filmowy. Spotykałyśmy się zawsze w cukierni Duet, zamawiałyśmy wielkie puchary deserów (zjadali to koledzy z ekipy) i to był nasz punkt wyjścia do omawiania różnych spraw. Tłumaczyłyśmy sprawy pozornie proste – nikt nie chce być gruby, ale dopóki nie schudnie, ma prawo do życia! Poruszałyśmy sprawy zdrowia i sprawy urody, mody, kiecek i wszystkiego, co trapi biedne grube kobietki. Odzew był nieprawdopodobny. Pomijam, że powstało w Szczecinie kilka sklepów z odzieżą dla puszystych (kilka istnieje do tej pory, podobnie jak mały zakład odzieżowy szyjący piękne kiecki w wielkich rozmiarach, projektowane przez właścicielkę, uroczą, szczupłą panią). Że zaczęto organizować specjalne pokazy mody dla puszystych. Nasze bezpośrednie kontakty z wieloma paniami – telewidzkami pokazały nam, jak bardzo takie wsparcie duchowe było im potrzebne. Program w pełni popularności został zdjęty, ale nigdy nie zapomnę, jak na pożegnalnym spotkaniu z widzkami, jedna z nich, młoda, ładna, puszysta kobietka powiedziała nam: dzięki wam poczułam dopiero, że jestem człowiekiem. Wiele lat później w sklepach Szczecina rozpoznawano mnie jako „naszą panią redaktor od puszystych”.
Lubiłam potem bardzo program "Kontrowersje”, który prowadziłam wspólnie z młodym doktorem filozofii (obecnie profesorem i prorektorem Uniwersytetu Szczecińskiego) Mirosławem Rutkowskim. Mirka jako absolutne zwierzę telewizyjne odkryłam przypadkiem, kiedy przyszedł do studia jako mój gość, żeby odpowiedzieć na jedno pytanie. Odpowiedział tak, że natychmiast po nagraniu zapytałam go, czy nie chciałby ze mną stworzyć programu dla młodzieży, w którym rozmawialibyśmy o pryncypiach? Chciał. Powiedział, że telewizja mu się podoba i on chętnie. Dwa chyba kolejne lata spotykaliśmy się raz w miesiącu – on, ja, kilkoro ekspertów z danej dziedziny i młodzież licealna. Ależ to były przyjemne dyskusje! Nie baliśmy się najpoważniejszych tematów. Do dzisiaj w kręgach inteligenckich Szczecina ten program jest wspominany z uznaniem. Też został zdjęty, próbowałam potem go reaktywować, ale się nie udało. Bo ostatecznie ja zostałam zdjęta z anteny, niestety, bez wyjaśnienia, dlaczego. Korytarz mówił, że jak naczalstwo oceniło, jestem za gruba, za brzydka i źle prowadzę. Pokazałam szefom moją dożywotnią kartę prezenterską (a takie bezterminowe są rzadkością, przeważnie daje się je na jakiś okres) przydzieloną mi przez Ośrodek Szkolenia TVP wraz z opinią, że świetnie prowadzę wywiady i usłyszałam w odpowiedzi: już o tym nie dyskutujmy, pani Moniko. Poczułam nóż w sercu na myśl, jak wyglądają i jak prowadzą niektórzy moi koledzy, ale cóż – skoncentrowałam się na tym, co mi wolno robić – na reportażu. Ostatnimi laty na reportażu lokalnym, bo do Warszawy trudno jest wejść nie posiadając specjalnie impregnowanej skóry. Oraz na wielkich programach wozowych, które trafiają się rzadko, ale za którymi przepadam.
Program realizowany wozem transmisyjnym jest bowiem najbardziej telewizją. Ja wiem, że to gramatyczny horror, ale to jest właśnie to. Pod warunkiem, że się lubi pracę zespołową. Bo taki program angażuje sporą fabryczkę. Jeśli jest w dodatku na żywo, daje taką adrenalinę, jak nic na świecie. Trzeba do tego mieć zgrany zespół i świetnego realizatora, z którym nadaje się na tej samej fali. Ja mam takiego. Nazywa się Rafał Sory. Zaczynał w montażu. Kiedy odszedł z naszej firmy Bobulek, mój mistrz, zaczęłam montować z Rafałem. Natychmiast zorientowaliśmy się, że gramy tego samego bluesa. Spędzaliśmy mnóstwo nadprogramowych godzin w montażowni, dyskutując o sztuce i świecie, a także o tym, co właśnie robimy i dlaczego właśnie tak, a nie inaczej. Rafał nie zastosowałby żadnego, nawet najmniejszego efekciku bez uzasadnienia samemu sobie, czemu to robi (a efekty są strasznie nadużywane w naszej telewizji przez różnych artystów z bożej łaski – no bo jest tyle fajnych guziczków do naciśnięcia!). Wiele się od niego nauczyłam.
Był taki okres, kiedy nasz ośrodek nie miał wozu transmisyjnego – istniało natomiast coś, co nazywano profesjonalnie brzmiącym skrótem WNS. Nazwa budziła mój niebotyczny szacunek, dopóki nie dowiedziałam się, że oznacza Wóz Na Sznurkach. Kilka kamer reporterskich połączonych z realizatorem, prowadzącym operatorów przez słuchawki jak w normalnej transmisji, tyle że każda z tych kamer pisała swój obraz na swojej taśmie. Dopiero potem trzeba to było montować. Dość męczące, ale dawało szaloną precyzję – długość miksów mogliśmy na przykład uzależnić od długości oddechu śpiewaka... Tą techniką robiliśmy z Rafałem kilka potężnych koncertów oratoryjnych w naszej katedrze i Filharmonii. Z Filharmonią wyszło tak, ze Rafał nie mógł przyjść i kazał mnie poprowadzić kamery. Omal nie zemdlałam z wrażenia. Alternatywą było odwołanie zapisu. A była to Dziewiątka Beethovena. Boże, jak ja sobie poradzę! Pomijając wszystko, nie znałam przecież nut! Rafał też nie, ale jemu miałam podpowiadać ja, na podstawie własnych notatek. Skoro mam wydawać polecenia operatorom, ktoś musi podpowiadać mnie! Przyjaciele podesłali mi takiego jednego Jarka, upewniłam się, że umie czytać partyturę (nie wiedziałam, że to kompozytor i wykładowca Akademii Muzycznej...), dałam mu więc górę skserowanych kartek, przeżegnałam się – i poszło. W połowie pierwszej części kolega Jarek zaklął strasznie i oznajmił mi, że kartki są nie po kolei. A tu orkiestra gra, symfonia leci! Też zaklęłam, kazałam mu układać kartki i poleciałam na pamięć. Pozbierał kartki w połowie finału, ale machnęłam ręką. Finału byłam pewna. Okazało się, że wszystko wyszło bardzo dobrze. Prawie nie było pawi do zaklejenia przy montażu. Mając cztery kamery zrobiliśmy tę symfonię tak, jakbyśmy mieli osiem. Byłam z siebie straszliwie dumna, zwłaszcza kiedy jeden pan dyrygent pochwalił realizację – jak zawodowi muzycy – powiedział. Lubię ja tego Beethovena.
Najwięcej adrenaliny dają mi transmisje z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, niesłychanie skomplikowane, realizowane w trudnych i wręcz nieprzewidywalnych warunkach (w tym roku operatorzy zamarzali i walczyli o przeżycie, kiedy wiatr zwiewał ich do morza...). Nie będę tego zjawiska opisywać, bo zrobiłam to bardzo porządnie w "Zapiskach stanu poważnego”, książce, którą napisałam na konkurs "Polska Bridget Jones” wydawnictwa Zysk i Spółka. Sama sobie zresztą utrudniam życie i Rafałowi też, wymyślając coraz bardziej skomplikowane scenariusze. Nikt poza nim, jak sądzę, nie dałby sobie z nimi rady.
Od Rafała właśnie, którego kocham, cenię i uważam za najzdolniejszego faceta na świecie, usłyszałam coś, co z nawiązką starczy mi do końca życia za wszystkie nagrody (których nie dostaję) i różne takie straty moralne. Robiliśmy program na jubileusz naszego ośrodka telewizyjnego – też opisany z grubsza w Zapiskach – scenariusz wymyśliłam po prostu morderczy. Realizacja, oczywiście, na żywo. Za heblami, oczywiście, Rafał. Po zejściu z anteny przyszedł do mnie na montaż, gdzie pospiesznie robiłam skrót do wydania wieczornego, uściskał mnie i powiedział: z nikim innym bym się nie odważył. Większej nagrody za osiągnięcie telewizyjne nikt na świecie nie jest w stanie mi dać.
A największym ociągnięciem telewizyjnym i chyba życiowym jest pokaźna kolekcja kapitalnych ludzi, których spotkałam na swej drodze – z wieloma z nich udało mi się zaprzyjaźnić bardzo serdecznie. Nie ma nic lepszego na świecie niż przyjaciele – tak uważam.
Półtora roku temu minęło 35 lat, odkąd zaczęłam pracę w telewizji – zaczynałam przecież jako siedemnastolatka ledwo po maturze. Firma dała mi ustawową jubileuszówkę i album o Paryżu przy jakiejś tam, bynajmniej nie mojej okazji. Natomiast przyjaciele urządzili mi jubileusz, jakiego świat nie widział. Wiedziałam, że coś knują, ale przypuszczałam, że spotkamy się w jednej takiej szantowej tawernie, napijemy wspólnie Guinessa, może pośpiewamy. Podstępnie, bez uprzedzenia a więc prosto ze zdjęć, w roboczych łachach zostałam zawleczona do orbisowskiego hotelu, gdzie w holu już wystraszył mnie wielki plakat z moją własną twarzą i zabawnym tekstem. Jasełek, jakie odbyły się w nocnym klubie tegoż hotelu nie da się opisać. Najbardziej mnie wzruszyło, że dzień przed festiwalem, który odbywał się w Szczecinie przyjechały ze Śląska dwa zespoły, najlepsi polscy szantymeni czyli Ryczące Dwudziestki i jeden z dwóch najlepszych polskich zespołów grających muzykę irlandzką, Stonehenge. Nie dość, że dali po koncercie, to, jak się okazało, każdy artysta musiał zapłacić pięćdziesiąt złotych wpisowego, bo imprezka była składkowa. Na ten jeden dzień reaktywowano nieistniejący już zespół grający muzykę andyjską, moi przyjaciele dobrali sobie kilku Indian i zagrali. Powstał przezabawny film o mnie, z fragmentów moich archiwaliów zmontowany w dzikim sekrecie przez czterech kolejnych montażystów, z wierszowanym komentarzem pióra kolegi redaktora. Pieśni i ód na moją cześć nie zliczę. Jedna z nich miała siedemnaście zwrotek i zawierała prawie cały mój życiorys, a napisał ją genialny tekściarz od szant i poeta, kapitan Andrzej Mendygrał, który akurat miał przerwę w dowodzeniu statkiem badawczym PAN, Oceanią... Tego jubileuszu też żadna oficjalna nagroda nie byłaby w stanie przebić.
Kilka lat temu dzięki telewizji zaprzyjaźniliśmy się z połową miasta Darłowa, a w szczególności z pilotami marynarki wojennej, fruwającymi ogromnymi śmigłowcami, Mi 4. Udało mi się zrobić dwa zupełnie przyzwoite reportaże – o ichnich ratownikach i o całej eskadrze, służącej w zasadzie do niszczenia okrętów podwodnych. Będę się powtarzać: żadna nagroda oficjalna nie byłaby więcej warta niż to, że eskadra dwa dni latała tylko dla nas, że latałam z nimi, że siadałam na wodzie tym olbrzymem, Mi-14... która dziennikarka wodowała śmigłowcem na Bałtyku?
Uwielbiam tę moją telewizję, ale jednak lata płyną i chociaż mam wciąż wystarczająco dużo sił, aby w niej pracować, nie mam już sił ani energii, aby uganiać się za tą pracą. Nieoczekiwany zwrot w moim życiu nastąpił, kiedy w czasie półrocznego zwolnienia lekarskiego po operacji torakochirurgicznej (mówiąc po ludzku – rozdziabali mi klatkę piersiową) napisałam książkę na konkurs i zajęłam w tym konkursie trzecie miejsce. Wydawnictwo obiecało publikację, ale nie powiedziało, kiedy. A ja już byłam w szwungu pisarskim, siadłam więc do komputera i napisałam drugą. Wysłałam ją do kilku wydawnictw – Prószyński i Spółka zainteresowali się tekstem i tak ukazała się na rynku moja Nudziara. Debiut literacki po pięćdziesiątce. I to z sukcesem. Powinnam oszaleć ze szczęścia – niestety, w kilka dni po tym, jak zadzwoniono do mnie z wieścią, że cały pierwszy nakład poszedł w trzy tygodnie – umarła moja ukochana siostra, z którą byłyśmy razem przez całe moje życie. O tym, że jest chora i umrze wiedzieliśmy z Wawrzyńcem już od półtora roku. Pisanie Nudziary, a potem Romansu na receptę dawało mi możliwość odejścia chociaż na trochę od tej świadomości. Nie miałam więc siły cieszyć się z tej pierwszej wydanej książki.
Potem jednak wyszła druga, trzecia, czwarta... ostatnio ósma i ta już we własnym (oraz Mariusza i Sławka!) wydawnictwie SOL. Dużo w moich powieściach jest uśmiechu i śmiechu, wiele pogody i wielu dobrych, życzliwych ludzi. Podobno to źle. W Prawdziwej Literaturze nie ma happy endów. Jeden kolega, sam piszący tak właśnie radził mi przerobić Nudziarę – dorobić jej złe zakończenie. Niech to wszystko, co się tak ładnie wyklarowało, okaże się wymysłem głównej bohaterki, niech sama zje te śledzie, co je przygotowała na Wigilię. Wtedy – powiedział kolega jak najbardziej życzliwie – to będzie Prawdziwa Literatura.
Oczywiście, nic nie zmieniłam. Ja wiem, że aby zostać Artystą, nie powinno się śmiać. Życie bowiem wcale śmieszne nie jest. Moi koledzy, którzy śmiech dawkują oszczędnie, robią filmy smutne i ponure, a potem celebrują ich premiery – są Artystami. Ja nie. Ja jestem rzemieślnikiem telewizyjnym i mogę sobie być spokojnie rzemieślnikiem literackim. Chciałabym, żeby moje książki – tak jak mnie pomogły przetrwać złe chwile – pomogły znieść różne smuteczki życiowe moim Czytelniczkom. I Czytelnikom też; wiem o różnych Prawdziwych Mężczyznach w wieku od dziewiętnastu do siedemdziesięciu kilku lat, którzy Nudziarę przeczytali i teraz twierdzą, że z przyjemnością.
To może jest tak, jak w tej piosence Młynarskiego o dwóch artystach, z których jeden jest tuz i koryfeusz, a drugi umie zrobić mrówkę. Ja umiem zrobić mrówkę.